Przejazd do Rygi upłynął bez większych niespodzianek, na rozważaniach socjologicznych związanych z narodami słowiańskimi. A konkretnie na związku między Rosjanami (i Polakami), a wszelkiego rodzaju torebkami i torebeczkami. Autobus szeleścił nimi, śmierdział przetrawioną wódką i w najbardziej zaskakujących momentach włączał i wyłączał klimatyzację, ale ostatecznie dojechał.
Jak wszyscy wiedzą, zwiedzanie najlepiej zacząć od poznania kuchni albo ludzi. Żar lejący się z nieba nie zachęcał do próbowania dworcowych cieburaków, więc skupiliśmy się na drugiej możliwości. Pomógł nam w tym nasz host z couchsurfingu, który gościł jednocześnie Finkę, dwie Białorusinki, no i nas. Ostatecznie cały wieczór spędziliśmy w małej kuchni peryferyjnego mieszkania, opowiadając dowcipy o ziemniakach, politbiurze i rolnikach. W naszej wersji - łotewskich, według Łotysza - białoruskich, zaś w opinii Białorusinek - litewskich. Litwina w towarzystwie nie było, więc Litwa nie miała jak odbić piłeczki i została "krainą zimnioka" (niezorientowanych odsyłamy do dowcipów o łotewskich chłopach).
Integracja polsko-finsko-białorusko-łotewska przy litewskim piwie |
Autostop po białorusku |
A my narzekamy na problemy z granicami... |
Po Rydze jeżdżą rozklekotane marszrutki, samo miasto jest nadspodziewanie drogie i zwiedzić je można w godzinę. Wszechobecny festiwal muzyki i tańca tradycyjnego sprawia, że człowiek, niezależnie od chęci uczestniczy w ogólnym święcie. Jednak, kiedy minęliśmy dwie uzbeckie restauracje i usiedliśmy nad talerzem rosyjskich pielmieni, uznaliśmy, że to miasto warto odwiedzić chociaż po to, żeby zauważyć różnice między wschodnimi krajami.
Zaraz jedziemy na lotnisko, następny przystanek - Taszkent. Data kolejnego wpisu uzależniona od dostępu do internetu, w najgorszym razie pod koniec sierpnia :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz