niedziela, 4 października 2015

Kamieni kupa

Taka bardzo duża. Nie jedna. I choć w teorii dużo (baaardo dużo) kamieni ustawionych jeden na drugim to "kamieni kupa", to Angkor o którym będzie mowa, jest czymś znacznie większym.

Angkor, to wbrew powszechnej opinii nie tylko świątynia Angkor Wat. To olbrzymie miasto, stolica dawnego imperium Khmerów, którego serce stanowił kompleks Angkor Thom. Państwo istniejące od IX do XV w. osiągnęło niebywały poziom rozwoju, a jego stolica stała się największym miastem na świecie (powtarzam: na świecie). Z liczbą mieszkańców szacowaną na 1 milion przerosło takie miasta jak: Konstantynopol (200.000 mieszkańców), Mediolan (70.000), Rzym (30.000). Kraków był wówczas potęgą liczącą 12.000 mieszkańców. Czyli generalnie - mieli rozmach.

To, co przetrwało do naszych czasów udostępniane jest zwiedzającym pod postacią całego kompleksu archeologicznego o powierzchni ok. 1000 km kwadratowych. Z całego ogromnego miasta w mniejszym lub większym stopniu zachowały się wyłącznie świątynie - tylko bogowie mieli prawo mieszkać w kamiennych budowlach. Reszta zabudowy, włącznie z pałacami była drewniana i dziś nie ma po niej śladu. Tych kilkadziesiąt świątyń rocznie odwiedza ok. 2 miliony turystów zostawiając za trzydniowy wstęp po 40$. I choć trzeciego dnia faktycznie każda kolejna świątynia zostawała przez nas określana jako "klasyczna, angkorska kamieni kupa", to było to jedynie zmęczenie materiału, a nie całkowity brak szacunku dla osiągnięć tutejszej cywilizacji :).

O gustach się nie dyskutuje i każdy kto odwiedził ponad 40 świątyń Angkoru stworzy swój własny ranking kolejnych budowli, ale zdania są wspólne w kwestii pierwszych trzech naj, chociaż kolejność bywa różna. My nie umiemy określić która była najciekawsza, bo każda miała w sobie coś.

Największa, zwieńczona 5 wieżami w kształcie kwiatów lotosu sięgającymi wysokością 64 m, powalająca rozmachem - Angkor Wat to najbardziej znana ze wszystkich. Niestety, ca za tym idzie - całkowicie zadeptana przez turystów i sprzedawców wszystkiego i pozbawiona klimatu. Ale pomimo tego powoduje klasyczny efekt "wow".

Nieco później zbudowana, oddalona o zaledwie 2 km - świątynia Bayon zachwyca architekturą. 37 wież udekorowanych patrzącymi w cztery strony świata olbrzymimi twarzami, wydaje się szczytem kunsztu ówczesnych budowniczych.

Ta Prohm, zwana przez miejscowych "świątynią Angeliny" znana jest z Tomb Raidera. Mocno zniszczona, a jednocześnie najprawdziwsza,  obrośnięta olbrzymimi drzewami wciskającymi korzenie między bloki skalne wydaje się zlewać z dżunglą. Absolutnie wgniata w ziemię klimatem.

Pozostałe: różnej wielkości, w różnym stanie zniszczenia, zdobione w najróżniejsze ornamenty, ukryte w dżungli, na szczycie wzgórza, na wyspie - każda osobno stwarza fantastyczny widok. I choć bledną w porównaniu z wymienionymi trzema, to warto spędzić trzy dni i rowerem lub tuk-tukiem odwiedzić wszystkie. My uczciwie zrobiliśmy wszystko, albo prawie wszystko :-)

A teraz? Już jesteśmy w stolicy Tajlandii. Pozostała nam "one night in Bangkok", a potem nocny lot do Warszawy i szara rzeczywistość. Do zobaczenia ;)

piątek, 2 października 2015

Miasto za dolara

Siem Reap - obecnie czwarte pod względem wielkości miasto Kambodży, jeszcze niedawno było stosunkowo mało znaczącym punktem na mapie. Sytuacja zmieniła się wraz z otwarciem kraju na ruch turystyczny, zaledwie kilkanaście lat temu. Siem Reap nie zaczęło się rozwijać - ono eksplodowało. Wydaje się, że pełni tylko jedną funkcję - obsługuje tysiące turystów, przyjeżdżających tu zobaczyć położony zaledwie 6 km od miasta,  jeden z najważniejszych zabytków świata, niegdyś największe miasto - Angkor. Ale o nim jutro.

Siem Reap jest obowiązkowym punktem na trasie wycieczki do Kambodży, chociaż łatwo nabrać chęci, żeby stąd uciec. Najbardziej przypomina Khao San Road, rozciągniętą na całe miasto. Ale turystyczna ulica Bangkoku była tylko dodatkiem do pełnego atrakcji miasta. Tutaj - nie ma nic innego. Po zmroku, czyli już przed 18, nie ma alternatywy dla restauracji (kilkadziesiąt koło siebie, a każda z inną muzyką tworzą niezapomnianą kakofonię), niekończących się bazarów z pamiątkami i sprzedawców wszystkiego. Tutaj pozostaje poczuć się jak turysta. A ceny wszystko to ułatwiają.

Ulubioną stawką wszelkich towarów jest 1$. Bo choć w Kambodży obowiązuje waluta riel (1000 riel = 1 zł), to dolary amerykańskie są równie cenionym środkiem. Większość sklepów (nie tylko tych dla turystów) podaje ceny w dolarach, a łączenie rieli i dolarów nie jest niczym dziwnym. Co ciekawe, bardziej opłaca się płacić w dolarach. Do tego stopnia, że po prawie dwóch tygodniach tutaj i wyjątkowo łatwego przelicznika - nie pamiętamy jak ma się riel do złotówki.

A dolar to łatwo przyswajalna przez turystę waluta. Za 1$ można mieć tu w zasadzie wszystko: rower na cały dzień, znaczek pocztowy do Europy, pół godziny masażu, dwa lane piwa. Dolara kosztuje koktajl owocowy, naleśnik z czekoladą, drink, bagietka francuska z dodatkami, kawa mrożona, kilogram rambutanów (czyli naszych ulubionych włochatych owoców - patrz zdjęcie). Przy odrobinie wysiłku także obiad, podwózka tuk-tukiem i oczywiście pamiątki. Wchodząc do dowolnego sklepu można poczuć się jak w istniejących kiedyś sklepikach "wszystko za...". Sprzedawca tylko czeka, żeby zawołać: "Potrzebujesz czegoś? Wszystko za dolara!"

A z dolarami jest jeden problem - łatwo się rozchodzą ;)