wtorek, 30 września 2014

Miasto-państwo

Singapur to dziwny twór, niezrozumiałe miasto-państwo, które wzbudza pewne wyobrażenia i skojarzenia: bogato, czysto, szybkie tempo życia, wszechobecne zakazy, surowe prawo, wysokie ceny.

Przed przyjazdem tutaj byliśmy nieco przerażeni koniecznością płacenia za wszystko dużo więcej niż w Malezji czy Tajlandii, wyrzuciliśmy też wszystkie gumy do żucia (są zakazane w Singapurze), wysłuchaliśmy oficjalnego komunikatu, że za przywóz narkotyków grozi kara śmierci i przygotowaliśmy się na przepytki ze strony urzędników imigracyjnych na lotnisku.

Skoro o lotnisku mowa, to robi ono olbrzymie wrażenie - wszystko wygląda jak w wysokiej klasy hotelu: dywany, fontanny, mnóstwo zieleni... Warto tam być wcześniej niż wymaganą godzinę przed odlotem. Plus dla miasta za przyjazność i nowoczesność już na samym wstępie.

Do miasta jedziemy metrem, które tworzy największą do tej pory w pełni zautomatyzowaną sieć. Klimatyzacja zarówno na peronach jak i w wagonach. Kolejny plus.

Wysiadamy. Gorąco i wilgotno, ale to norma na tej szerokości geograficznej. Można mieć tylko pretensje do sir Thomasa Raffles'a, że akurat to miejsce uznał w 1819 roku za najlepsze do założenia brytyjskiej bazy handlowej. Jedak pomijając klimat chyba się nie pomylił.

O słuszności tej decyzji świadczą dziesiątki olbrzymich statków, które widzieliśmy z samolotu. Ale nie tylko one. Po drodze do hostelu mijamy świeżo przystrzyżone trawniki, wysokie apartamentowce, najnowsze samochody. Zamożność mieszkańców (a przez to całego państwa) widać od razu. Inna obserwacja to różnorodność etniczna: większość to Chińczycy, potomkowie tzw. Perankan, czyli emigrantów z Państwa Środka, którzy przybyli w te rejony kilkaset lat temu. Są też muzułmańscy Malezyjczycy, Hindusi oraz biali. Wszyscy żyją obok siebie i nikomu to nie przeszkadza, że obok kościoła jest meczet, który sąsiaduje ze świątynią buddyjską czy hinduską. W Singapurze multikulturowość działa. Czynnikiem spadającym wszystkich wyżej wymienionych jest specyficzna odmiana angielskiego, której chyba nikt, poza nimi nie rozumie :-)

Pierwsza wizyta w sklepie i mały szok. Ceny podstawowych produktów co najmniej norweskie. Nasze portfele ratuje nadająca się do picia kranówka, znaleziony sklep z tanimi napojami i jedzenie na straganach, które w nielogiczny sposób jest tańsze niż w Polsce. Chyba, że ktoś pokaże mi w Polsce miejsce, gdzie za 10-12 złotych zjem "Biryani".

Wychodzimy rano do miasta. Godziny szczytu. Wszyscy...powoli snują się w stronę właściwego peronu metra. Pośpiech? Nie ten adres.

Zakazy. Są wszedzie. Nie jeść (zwłaszcza duriana), nie pić, nie palić, nie oddychać... Za wszystko pokuta w dolarach singapurskich - czasem nawet 5000 SGD.

Porządek jak na Azję jest olbrzymi, czasami wręcz przesadny. Wszyscy stoją w równych kolejkach do autobusów czy metra. Rzadko kiedy (jak na Azję) ktoś przebiega przez ulicę w niedozwolonym miejscu. Za to jest "tylko" 50 SGD.

Trzy i pół dnia w Singapurze to wystarczająco, żeby zwiedzić najważniejsze atrakcje i za mało, żeby go choć trochę zrozumieć. W tym mieście szkła i stali co chwila pojawiają się drzewa, ale w żadnym z parków nie znaleźliśmy ławki. Pomimo absurdalnie wysokich kosztów życia, stawka dla pracownika kawiarni to ok. 15 zł/h. Zakup jedzenia w sklepie przekracza nasz budżet, ale obiad w ulicznej knajpie jest tańszy niż w Polsce... To miejsce, choć pozornie podobne do Europy, funkcjonuje na zupełnie innych zasadach.

poniedziałek, 29 września 2014

Makaron, ryż i cała reszta, czyli o jedzeniu słów kilka

Gdzie i co zjeść? To proste: trzeba znaleźć miejsce z którego nieźle pachnie. Potem trzeba sprawdzić czy siedzi tam dużo miejscowych. A na koniec trzeba wypatrzeć na czyimś talerzu coś co wygląda tak, jakbyśmy chcieli to zjeść i zakomunikować gestami rąk, że chcemy takie samo, najlepiej dwa razy.

Czasem jest prościej: wystarczy zatrzymać się przy straganie rozłożonym bezpośrednio na ulicy i potwierdzić, że jest nas dwójka. W efekcie dostaniemy dwie plastikowe miski pełne czegoś, czego nie umiemy nazwać, a co zawsze jest genialne.

Luksus zamawiania "z karty", przeważnie wpisanej bezpośrednio na ścianie trafia się stosunkowo rzadko, ale sprawia, że poznajemy nazwy różnych dań i zaczynamy zamawiać świadomie. Oprócz nazw potraw, przyswajamy inne słowa: makaron, ryż, kurczak, ryba, słodkie, a przede wszystkim: ostre.

Kuchnia Azji Południowo-Wschodniej słynie jako jedna z najlepszych na świecie. Świeżo przygotowane, przeważnie krótko smażone na mocnym ogniu makarony, intensywne buliony rybne, kwaśno-ostre zupy złagodzone mleczkiem kokosowym, a wszystko mocno doprawione i pełne przypraw. Kulinarnego obrazu dopełniają niezliczone wariacje na temat pierożków dim-sum czy sajgonek w dzielnicach chińskich i potrawki curry w hinduskich częściach miast. Słowem: pełne bogactwo smaków, którego nigdy nie ma się dość.

W wersji dla pesymistów można to ująć nieco inaczej: Wszystko sprowadza się do smażonego makaronu lub makaronu w zupie, albo potrawki z ryżem lub bulionu podanego z miską ryżu. Trzy razy dziennie: na śniadanie, obiad i kolację. Wszędzie kluski lub ryż.

My jednak do kulinarnych pesymistów nie należymy i musimy podkreślić, że każde danie smakuje mimo wszystko inaczej i jest po prostu fenomenalne :-)

W ramach narzekania dodajmy tylko, że jedzą tutaj niewiele warzyw (wyłączywszy papryczkę chilli), chleb znają jedynie tostowy, najtańszy jogurt kosztuje 10 zł, ser żółty uważają za coś obrzydliwego, a najpopularniejsze napoje bazują na syropie z trzciny cukrowej.

Ale i tak ten obszar podbił nas kulinarnie i zakochaliśmy się w rozłożonych co krok straganach, gdzie za 4-5 zł można zjeść absolutnie wszystko i poznać multum nowych smaków. Prawdopodobnie nasze plecaki wrócą do domu pełne składników do różnych dań, a my zaczniemy teraz nadużywać przypraw :)

piątek, 26 września 2014

Koty, małpy i korzenie

Przy wjeździe do miasta wita nas prawie dwumetrowy kot unoszący przednią łapę. Główny plac zajmuje pomnik dziesięciu kotów. Najważniejszym miejscem które podobno koniecznie musimy odwiedzić jest Muzeum Kota. Koty są na koszulkach, torbach, samochodach... Koty są wszędzie! Witamy w Kuching, stolicy stanu Sarawak, które chyba cały przemysł turystyczny oparło o swoją nazwę. Bo "kuching" znaczy "kot".

Ale ile godzin można oglądać "kocie atrakcje"? Zwłaszcza, że do Sarawak przyjeżdża się zobaczyć zwierzęta, które zwykle nie są na wyciągnięcie ręki. Wprawdzie musimy zrezygnować z wizyty w centrum rehabilitacji orangutanów - trwa sezon owocowy i te nie zamierzają zbliżać się do ludzi w poszukiwaniu jedzenia, więc szansa na ich zobaczenie jest bardzo niewielka, ale jak nie te małpy, to inne.

Kilkanaście kilometrów na północ od Kuching znajduje się Park Narodowy Bako, położony na półwyspie odciętym od reszty lądu gęstą dżunglą. W związku z tym jedyną opcją transportu jest łódź, dzięki której możemy zobaczyć nie tylko jak wygląda ujście malezyjskiej rzeki w godzinach szczytu, ale także dżungla wchodząca w morze, czyli lasy namorzynowe.

Wracając do małp. Te w Bako są w zasadzie dwojakiego typu - nosacze i makaki. Pierwsze to endemit - żyją tylko na Borneo. Nosacz jak sama nazwa wskazuje ma... duży nos, przez co wygląda raczej na misia przytulankę niż zagrożoną wyginięciem małpę. Udało nam się obserwować nawet kilka sztuk naraz - najczęściej podczas spożywania przez nie posiłku gdzieś wysoko na drzewach.

O ile nosacze to prawdziwe "słodziaki", to znacznie od nich mniejsze makaki można rozpatrywać raczej w kategorii zagrożenia. Te sprytne i zwinne małpy potrafią nawet wedrzeć się do mieszkania w poszukiwaniu jedzenia (dlatego w hostelu w Bako nie można zostawiać otwartych okien i drzwi), a normą jest wyrywanie przez nie jedzenia wprost z ręki turysty. Gdy przechodziła obok nas taka wataha, czuliśmy lekki niepokój :-)

Bako, to oprócz małp też fantastyczne plaże, a z większości z nich rozciąga się widok na szczyt Gunug Santubong, który wprawdzie ma zaledwie 810 m.n.p.m., ale wyrasta właśnie z morza. A my oczywiście musieliśmy zacząć się zastanawiać, czy można tam wejść. I w ten sposób, chociaż planowaliśmy ostatni dzień w Kuching spędzić na plażowaniu, wylądowaliśmy na stromym zboczu, żeby wdrapując się po linach, wątpliwej jakości sznurowych drabinkach i śliskich korzeniach odkryć, że droga pokroju Orlej Perci może znajdować się też w lesie. A to wszystko w strugach deszczu, bo chociaż już w podstawówce uczyli nas o deszczach zenitalnych, to my nie wierzyliśmy i teraz odbieramy bolesną lekcję codziennie w południe moknąc. Ale 150km na północ od równika zobowiązuje :)

PS.: Tradycyjnie na koniec zdjęcie coli na szczycie. Z dedykacją :)

czwartek, 25 września 2014

W pustym i w puszczy

Jak się lata Malaysia Airlines?

1 godzina do odlotu: meldujemy się na lotnisku. Pracownik Malaysia Airlines z szerokim uśmiechem wręcza nam karty pokładowe do lotniska w Mulu. Lot z bramki A8.
45 minut do odlotu: przechodzimy kontrolę. Pracownicy dalej uśmiechają się bardziej niż zwykle.
30 minut do odlotu: tablice wyświetlają lot do Mulu z bramki A6.
25 minut do odlotu: w bramce A6 odprawiają lot do Tawau. O Mulu nikt nic nie wie.
20 minut do odlotu: w bramce A8 odprawiają lot do Kuala Lumpur. Zaczynamy miotać się po lotnisku.
15 minut do odlotu: wpadamy na parę Niemców którzy też lecą do Mulu. Zaczynamy miotać się razem.
10 minut do odlotu: dalej nikt nic nie wie. Pracownicy patrzą na nas z niepokojem, chyba jesteśmy błędem systemu.
5 minut do odlotu: mamy usiąść i poczekać. Zaczyna się czarny humor: chyba nie zgubili naszego samolotu?
0 minut do odlotu: stewardessa prowadzi nas przez płytę lotniska, do 60-miejscowego ATR. Wsiadamy do pustego samolotu.
Lecimy: kapitan wita pasażerów, stewardessa roznosi napoje. Na pokładzie jest nas czwórka...

Lotnisko to wykarczowany w dżungli pas startowy, a sam "terminal" jest wielkości domku jednorodzinnego. Dostajemy kolejne, czwarte już w Malezji pieczątki w paszportach i wychodzimy. Mulu składa się z jednej drogi asfaltowej i kilku domków. Przylecieć tu można tylko w jednym celu: zobaczyć dżunglę w parku narodowym Gunung Mulu.

Sam park, wpisany na listę UNESCO chroni florę, faunę, w tym olbrzymią populację nietoperzy, kompleks jaskiń i rzeki. My oczywiście chcemy zobaczyć wszystko, ale musimy ograniczyć się do pewnego wyboru. Spośród całkiem bogatej oferty (większość z przewodnikiem) wybieramy nocny spacer po dżungli, zwiedzanie najwyższej jaskini na świecie (174 metry, czyli Pałac Kultury bez iglicy), Conopy Skywalk (przejście wśród koron drzew po mostach linowych o długości kilkuset metrów) oraz - na sam koniec - wycieczkę do wodospadu (to na szczęście bez przewodnika).

Dżungli nie sposób opisać. To zielona, splątana ściana roślinności, która rośnie w różne strony, a początku lub końca poszczególnych roślin nie da się określić. Drzewa pną się kilkadziesiąt metrów do góry, łącząc się między sobą lianami, konarami i korzeniami. Czuć tylko zapach zieleni i butwiejącego drewna. Ze wszystkich stron coś szeleści, stuka i gwiżdże, a dźwięki tworzą niekończącą się kakofonię. Wilgoć pokrywa obiektyw aparatu kroplami wody.

Jednak Gunung Mulu to oswojona dżungla. Główną ścieżkę poprowadzono na drewnianych kładkach kilka centymetrów nad ziemią, co początkowo nas irytuje, bo co to za dżungla oglądana z takiej perspektywy? Miejsce nas zachwyca, a jednocześnie trochę rozczarowuje tym udomowieniem. Wrażenie pryska, kiedy po zmroku sami wchodzimy na kilkadziesiąt metrów w głąb lasu. Jesteśmy tu obcy, a wszystko jest przerażające. Szybkim krokiem wracamy do hostelu udając, że do odwrotu zmusił nas zaczynający się deszcz.

sobota, 20 września 2014

Na Borneo i ciut dalej

Pobudka o 3:30. Taksówka, autobus, samolot, znowu autobus... W końcu jest - Borneo! Gorące, wilgotne powietrze uderza w nas od razu na płycie lotniska w Kota Kinabalu. Chociaż nie opuszczamy Malezji dostajemy do paszportów kolejne pieczątki, ponownie wbijane w przypadkowych miejscach. Na lotnisku czeski film, nikt nic nie wie. A my chcemy tylko dostać się do miasta...
A samo miasto, choć może nie powala urodą, od razu zyskuje naszą sympatię. Może nie ma tu zbyt wielu zabytków do zwiedzania, ale my na razie zwiedzać nie zamierzamy. Pora poczuć, że jesteśmy na wakacjach. Zwłaszcza, że tuż obok położony jest park narodowy Tunkul Abdul Rahman, składający się z pięciu wysp otoczonych rafą koralową.
Łódka, albo raczej motorówka wysadza nas na brzegu wyspy Mamutik. Wyspy czy raczej wysepki, bo jej powierzchnia to mniej niż 1km kw. Ale jest biały piasek, lazurowa woda i palmy. A my nic więcej nie chcemy. Wprawdzie wyspa jest popularnym celem turystów i mieszkańców, ale wystarczy odejść kawałek od ułatwień typu prysznic czy ławki, żeby znaleźć miejsce, gdzie nikt nam nie przeszkadza. No prawie nikt, bo dość szybko okazuje się, że dzielimy nasz kawałek plaży z dużym jaszczurem. Ale to dość spokojny sąsiad i postanawiamy nie przeszkadzać sobie nawzajem. On nam w nurkowaniu, my jemu w popołudniowym spacerze :-)
Jutro znów samolot,  ale tym razem krótko, bo tylko po to by przelecieć kawalek dżungli i wylądować w parku narodowym Gunung Mulu. A tam: brak taniego wyżywienia (całe zaopatrzenie dociera drogą powietrzną), internetu i innych udogodnień. Ale za to: przyroda w wersji ekstremalnej, najwyższa na świecie jaskinia i nocne obcowanie z dżunglą!

piątek, 19 września 2014

Melaka, czyli o jeden durian za daleko

Mając do wyboru spędzenie kolejnego dnia w Kuala Lumpur, albo zmieszczenie jeszcze jednego miejsca w napięty grafik wyjazdu, zdecydowaliśmy się oczywiście na to drugie. Wybór padł na oddaloną o 2 godziny jazdy autobusem Melaki - jednego z tych malezyjskich miast, w których widnieją widoczne ślady epoki kolonialnej.

Połączenie Kuala Lumpur - Melaka jest realizowane co 30 minut autobusami przypominającymi raczej taksówki VIP - 28 szerokich, niemal do pełna rozkładanych miejsc w pojeździe, który w normalnych warunkach spokojnie zmieściłby z 40. A to wszystko za nieco ponad 10 złotych.

Gdyby nie egzotyczna roślinność i dziwny język, którym operują miejscowi, można by pomyśleć, że ma się do czynienia z miłym holenderskim miasteczkiem: jest tu miejski ratusz, wiatrak, zabudowa stylizowana na "czerwoną cegłę" oraz kościół. Swój wkład w rozwój miasta, poza Holendrami, mieli także Portugalczycy (wcześniej) i Brytyjczycy (później).

Poza dzielnicą typowo kolonialną znalazło się tu również Chinatown - i to nie byle jakie, bo wpisane na listę UNESCO. Pewnie dlatego, że znajduje się tam najstarsza chińska świątynia w Malezji, a także najstarszy meczet. Obrazu tego multikulturowego miasta dopełniają katedra i ruiny  kościoła z XVI w.

Każdy dzień naszego pobytu obfituje w doznania kulinarne. Tym razem wybór padł na deser: Cendol z Durianem. Cendol to rodzaj zimnej zupy na bazie mleka skondensowanego i kruszonego lodu podawanej z ultra słodkimi żelkami, kukurydzą, czerwoną fasolą i ewentualnym dodatkiem. Tym dodatkiem był rzeczony Durian. Durian to jeden z tych owoców,  który nijak nie jest dostępny w Polsce (teraz wiemy dlaczego), a także nie jest możliwy do przewozu samolotem w bagażu podręcznym (też wiemy dlaczego). Otóż Durian, jak przystało na typowy azjatycki owoc wydziela...hmmm...niezbyt przyjemny zapach (żeby nie powiedzieć, że po prostu śmierdzi). Całość okazała się dla naszych europejskich podniebień mieszanką niemal niejadalną, ale jako, że ludność tubylcza ów deser zasuwała równo i z niekrytą przyjemnością, nie chcieliśmy być gorsi i jakoś zmęczyliśmy naszą porcję. Ale "zapach" Duriana prześladował nas przez resztę dnia. Durian dla miejscowych to nie lada przysmak: można go znaleźć w sokach, shake'ach, ciastkach, a nawet sajgonkach czy - uwaga - McFlurry z McDonalda. Cóż. Jaki kraj, takie przysmaki.

Jutro pobudka o 4:00, dzięki której jednak będziemy mieli możliwość zjedzenia śniadania na Borneo :-) (dobrodziejstwa porannych lotów).