poniedziałek, 26 sierpnia 2013

To (nie) koniec!

     55 dni temu wyjechaliśmy z Warszawy. W tym czasie odwiedziliśmy 7 krajów i przyjechaliśmy prawie 15.000 kilometrów. Jechaliśmy samochodami (od rozklekotanych ład po nowoczesne hondy), marszrutkami, autobusami i pociągami. Kupowaliśmy bilety z miesięcznym wyprzedzeniem i jeździliśmy autostopem. Siedzieliśmy w wygodnych fotelach, na pace ciężarówki i w końskich siodłach. A przy tym wszystkim świetnie się bawiliśmy.
     Mogliśmy patrzeć jak zmienia się kultura i mentalność ludzi od Centralnej Azji aż do Europy. Przekroczyliśmy granicę między kontynentami po to, żeby dowiedzieć się, że nie istnieje żadna linia oddzielająca wschód od zachodu.
     Spaliśmy w najróżniejszych miejscach, jedliśmy różne dania przy różnych stołach. Wielokrotnie zmienialiśmy plany, o ile je w ogóle mieliśmy, gubiliśmy się i traciliśmy siłę po to, żeby przekonać się, że dobrzy ludzie którzy nam bezinteresownie pomogą są wszędzie, a wszystko w końcu się ułoży.
     Przez niecałe dwa miesiące zrobiliśmy tyle, ile nigdy wcześniej. Nauczyliśmy się jeździć konno, zbijać ceny ze 100$ do 1$, prowadzić wykopaliska archeologiczne i gotować płow. Poznaliśmy trochę słów w kilku językach, podszkoliliśmy rosyjski i zapomnieliśmy angielskiego.
     Dowiedzieliśmy się dużo o świecie i o sobie. Nauczyliśmy częściej się uśmiechać. I już myślimy o kolejnym wyjeździe. Bo to na pewno nie będzie koniec.

     Dziękujemy wszystkim, którzy byli z nami przez ten wyjazd. Wszystkim, którzy czytali, komentowali, wysyłali maile i smsy. Tym, którzy kibicowali przed wyjazdem oczywiście też :-) Wasze wsparcie niesamowicie się przydało.
     Dziękujemy też wszystkim, których spotkaliśmy - bez Was ten wyjazd nie byłby tym, czym był.

     Wiemy, że mimo wcześniejszych obietnic było niewiele informacji praktycznych, a jedynie nasze własne, subiektywne odczucia. Tych, którzy potrzebują konkretnych informacji (przez cały wyjazd spisywaliśmy wydatki i robiliśmy notatki) prosimy o kontakt mailowy lub przez bloga.

     A tych, którzy chętnie by gdzieś pojechali, a ciągle się wahają przekonujemy, że warto się przełamać, kupić bilet i pojechać w świat. Zwłaszcza z biletem w jedną stronę!



     I na koniec, żebyście mogli poczuć się tak jak my w Azji, oto kawałek, który towarzyszył nam przez cały miesiąc: http://m.youtube.com/watch?v=3Lep6gYgjFc&feature=related

sobota, 24 sierpnia 2013

A jeśli mam kiedyś urodzić się znów...

     Ze smutną świadomością, że opuszczamy wschód i egzotykę wsiadamy w ostatni dalekobieżny autobus i z Kiszyniowa przenosimy się do ukraińskich Czerniowców. Dawne rumuńskie miasteczko o galicyjskim charakterze wita nas czymś, czego od bardzo dawna nie doświadczyliśmy - chłodem. Wyciągamy z den placków długie spodnie i polary i nie rozumiemy jak miejscowym może być ciepło bez kurtek: jest przecież zaledwie 25 stopni!
     Czerniowce okazały się być całkiem ładnym miejscem, w sam raz na godzinny spacer. To dobrze, bo wiele więcej czasu nie mamy. Ostatnie chwile w miasteczku spędzamy w dworcowej knajpie, obserwując miejscowych, którzy wlewają w siebie setkę wódki, jedną po drugiej. Popitka gratis! Nasze żołądki nie dałyby rady, zwłaszcza, że jest 9 rano i zadowalamy się odgrzanym kotletem w ramach śniadania.
     W pociągu do Lwowa, który jedzie potem aż do Symferopola, wakacyjna atmosfera - jest piątek i wszyscy jadą na urlop nad Morze Czarne. Kiedy pociąg rusza uświadamiamy sobie, że tak przywykliśmy do długich przejazdów, że na krótki, bo zaledwie 6-godzinny wybraliśmy się jedynie z litrową butelką wody, a w portfelach mamy więcej mołdawskich lei niż ukraińskich hrywien. Łatwo wyobrazić sobie z jaką niecierpliwością wyczekujemy stacji końcowej.
     W końcu jest Lwów! Po chwili jednak przychodzi pierwsze niedowierzanie - w okolicy dworca nie ma ani jednej babuszki z czeburakami. Podobno przy okazji zeszłorocznych mistrzostw Europy uznano, że stare budy z jedzeniem nie pasują do wizerunku miasta i usunięto je. Nie wiem ile w tym prawdy, ale zarówno my jak nasze żołądki przyjęły to z oburzeniem.
     Z oburzeniem przyjmujemy też wiszące na każdym budynku ukraińskie flagi. Okazuje się, że nie potrafimy pogodzić się z utratą tego miasta. Sytuacji nie pomaga fakt, że trafiliśmy do Lwowa w czasie święta niepodległości. Zalewające nas żółto-niebieskie flagi, stroje ludowe i ukraińska muzyka nie pasują nam do tego nie-ukraińskiego charakteru miasta. Szybko jednak uczymy się nie komentować głośno różnych rzeczy - pierwszy człowiek, którego zwymyślaliśmy między sobą odpowiedział nam poprawną polszczyzną.
     Lwowa nie umiemy porównać do żadnego ze znanych nam miast. Z przyjemnością omijamy najważniejsze miejsca po to, żeby zagubić się w plątaninie ulic i uliczek. Spacerujemy między nieco zaniedbanym żółtymi budynkami, wypatrujemy miejsc gdzie ukraiński "tryzub" zastąpił polskiego orła, zostawiamy biało-czerwoną flagę na Cmentarzu Orląt, wpadamy na poznanych w Mołdawii Polaków, pijemy pierwszą od prawie dwóch miesięcy dobrą kawę i uznajemy, że faktycznie: "tylko we Lwowie!".

czwartek, 22 sierpnia 2013

Największa atrakcja...

     Po lewej pola uschniętych słoneczników, po prawej niskie pagórki, a gdzieś pomiędzy błyszcząca kopuła cerkwi, czyli pojechaliśmy zobaczyć  największą atrakcję turystyczną Mołdawii. Po spacerze w pyle i ostrym słońcu dochodzimy do monastyru Orheiul Vechi. Pomimo tego, że położony jest na jednym z najwyższych wzniesień tego kraju nie męczy wspinaczką, ale w sumie trudno, żeby było inaczej, jeśli najwyższy szczyt Mołdawii to 430 m.n.p.m. Po chwili stoimy przed murem otaczającym całkiem ładną cerkiew i ogród, w dół widok na płynącą leniwie rzeczkę. Całkiem miły widok po zwiedzaniu głównie miast. Generalnie brzydko nie jest, ale jeśli to największa atrakcja Mołdawii, to my im nieco współczujemy. Podobno można jeszcze zwiedzać podziemia, ale trwa remont cerkwi i jedyny urzędujący tam mnich ma ważniejsze sprawy niż turyści.
     Trudno, idziemy grzbietem (albo raczej grzbiecikiem), otaczającym leżące u jego stóp miasteczko. Idziemy, idziemy i idziemy. Wokół żółta trawa, karłowate drzewka i piasek. Generalnie pustkowie, tylko co jakiś czas przejedzie Porsche Panamera. No, prawdę mówiąc to tylko raz, ale w tych okolicznościach to wystarczyło, żebyśmy zamarli w miejscu. Nie wiemy jak i dlaczego, ale i w Mołdawii i na Ukrainie jest jakieś wyjątkowe zagęszczenie tych samochodów. Zjazd jakiś mają, czy co? Albo darmowe rozdawali, a my nie zauważyliśmy?
     Ale na samochodach nie kończą się zaskoczenia Mołdawią. Praktycznie wszyscy mówią nie tylko po rosyjsku, ale i po angielsku, jedzenie jest tanie (w restauracji 9zł za dwa kawałki ciasta i herbatę, albo 30zł za dużą pizzę i dwa piwa), a ludzie, pomimo warunków w jakich żyją wydają się optymistyczni i otwarci.
     Zrezygnowaliśmy z wizyty w Naddniestrzu, czyli skansenie komunizmu, ale chyba nie żałujemy. Przekonaliśmy się za to, że ten kraj nie ma praktycznie nic do zaoferowania turystom, ale mimo to zaliczymy go do miejsc, do których mimo tego możemy wrócić, np. na rowerze.
    

środa, 21 sierpnia 2013

Najbiedniejszy kraj Europy

     Jadąc do Kiszyniowa nie bardzo wiedzieliśmy czego mamy się spodziewać po stolicy najbiedniejszego kraju Europy. Wyobraźnia podpowiadała znajome obrazki z Bukaresztu: zniszczone, opuszczone budynki, stada bezpańskich psów, ciemne ulice... Rzeczywistość okazała się być dużo bardziej normalna, żeby nie powiedzieć trywialna. Kiszyniów wydał nam się miastem nadspodziewanie przyjemnym, a okolice głównej ulicy Stefana cel Mare wręcz całkowicie swojskie. Budynki może nie są najnowsze, ale noszą ślady dawnej urody, bezpańskich psów jest dużo mniej niż na Ukrainie, a jeśli chodzi o nieoświetlone ulice - cóż, po miesiącu w Azji Centralnej można się przyzwyczaić do spacerów w ciemnościach.
     Także jakiekolwiek obawy jeśli chodzi o bezpieczeństwo są całkowicie nietrafione. Wprawdzie o napiętych stosunkach między Mołdawią i Rumunią świadczą wyjątkowo silne patrole pod ambasadą tej ostatniej, ale jedyna walka, między tymi, którzy twierdzą, że Mołdawia powinna być częścią Rumunii i tymi o dokładnie odwrotnym zdaniu toczy się na murach, a bronią są wielokrotnie zamalowywane i przekreślane graffiti, w języku rumuńskim.
     Zastanawiając się nad tą nieodgadnioną i niejasną wymianą poglądów przyłączamy się do tłumów spacerujących ulicami i w nieograniczonych ilościach pijemy najtańszy jak do tej pory kwas chlebowy: 1,5zł za 0,5l.
     Jutro czeka nas trudna decyzja co zrobić z jeszcze jednym, pełnym dniem w Mołdawii: jechać do Republiki Naddniestrzańskiej, czy olbrzymiego monastyru. Decyzję odkładamy do rana, kupujemy śmiesznie tanie wino mołdawskie i rozmawiając o Naddniestrzu wznosimy toast za separatystyczne republiki.

wtorek, 20 sierpnia 2013

Pierwszy od początku spacer po Starym Mieście

     Transport autobusami na Ukrainie to nowe doświadczenie w naszym życiu. I nie chodzi nawet o to, że na długie, ponad 10-godzinne trasy podstawiane są maszyny, które mają za sobą nie tylko lata świetności, ale też w ogóle przydatności. Problemem są raczej współpasażerowie. Przejazd odliczany jest stosunkowo częstymi i długimi postojami. Wychodząc na pierwszym z nich, korzystając z tego, że razem z biletem sprzedawana jest miejscówka nie zostawiliśmy nic na naszych miejscach. W efekcie oczywiście ktoś je zajął. Podczas drugiego postoju zostawiliśmy na siedzeniach butelkę wody i tym razem zastaliśmy na naszych miejscach kobietę, która po prostu ją sobie przywłaszczyła. Na kolejnym, w akcie desperacji zaznaczyliśmy miejsca wszystkim, co mieliśmy ze sobą: okularami, chusteczkami, wachlarzem i całą stertą innych drobiazgów. Tym razem nikt nas nie podsiadł, ale okazało się, że zabraliśmy tylu dodatkowych stojących pasażerów, że nie mogliśmy się dostać do naszych toreb, żeby to wszystko odłożyć i zostaliśmy z absolutnie nieprzydatnymi przedmiotami na kolanach. Naprawdę, po przyjeździe do Odessy odetchnęliśmy z ulgą.
     W sumie z ulgą odetchnęliśmy też już po pierwszych godzinach w mieście. W końcu znaleźliśmy się w miejscu, w którym wszystkie ulice nie wyglądają tak samo. Założone w końcu XVIIIw, przez lata jedno z najważniejszych miast Imperium Rosyjskiego, dziś pełniąc rolę kurortu nosi widoczne ślady swojej świetności. Pełne niskich, kolorowych kamieniczek, wypełnione zielenią, w dziwny sposób kojarzy się nam z gruzińskim Tbilisi, co jest dość dużym komplementem. Jako pierwsze miasto tego wyjazdu posiada normalne Stare Miasto (w końcu!), a w nim - ku naszemu zdziwieniu - ulicę Lecha Kaczyńskiego. Wprawdzie od dawna nie oczekujemy logiki, ale i tak dziwi nas, gdy kilka przecnic dalej, z pomnika dumnie patrzy Caryca Katarzyna, trzymająca w ręku pergamin (w naszej interpretacji będący traktatem rozbiorowym). Powagi dodają miastu także "monumentalne, gigantyczne i potężne" (to cytaty z przewodników) schody potiomkinowskie, które w naszym odczuciu są jednak nieco przereklamowane.
     Tę mini-pseudo recenzje można zakończyć przydatnym dla turystów stwierdzeniem, że sprzedają tu niezbyt smaczny, jak na ukraińskie standardy, kwas chlebowy. Jednak nawet to nie zmniejszyło naszej radości z przebywania w miejscu, w którym z każdego pomnika nie patrzy Lenin.
     Jutro zmieniamy państwo i udajemy się do stolicy Mołdawii, Kiszyniowa...

Google dał ciała - wyszła kaszana

     Elektronika strasznie utrudnia życie i google z przyczyn absolutnie niezrozumiałych zmieniło layout bloga. Co gorsza nie jesteśmy w stanie go przywrócić, bo skasował z serwera grafikę, która była w tle. Nie bardzo możemy też zrobić cokolwiek z resztą, bo tablet którego używamy do pisania nie chce współpracować z blogspotem. Udało nam się zmienić jedynie najważniejsze rzeczy, ale zmiana reszty pozostaje chwilowo poza naszym zasięgiem.
     Przepraszamy zatem za obecny layout. Treść na szczęście pozostaje bez zmian :-)

     Jeżeli czyta to ktoś z moderacji, upraszcza się go o przywrócenie poprzedniej wersji layoutu. Wszystkich innych, zapraszamy wieczorem na lekturę o Odessie.

niedziela, 18 sierpnia 2013

Jednodniowy urlop

     Rzeczywistość szybko się zmienia. Jeszcze wczoraj uczyliśmy się jak wśród potłuczonej ceramiki odróżnić amforę od nieamfory, pływaliśmy na dzikim kąpielisku i siedząc na kamieniach piliśmy wino, a dzisiaj spacerujemy po deptaku w czarnomorskim kurorcie i zasypywani zewsząd turystycznym kiczem tęsknimy za naszym obozowiskiem przy plaży. Ale po kolei.
     Z Kerczu trochę przypadkiem trafiliśmy do Symferopola, gdzie - w sumie również przypadkiem wsiedliśmy do trolejbusa. I to trolejbusa nie bylejakiego, bo do najdłuższej linii trolejbusowej na świecie, łączącej Jałtę z Ałusztą i liczącej 94 długości. Pojechaliśmy jedynie do tej ostatniej, pokonując dystans 40 km w godzinę, ale kosztowało nas to zaledwie 5zł od osoby z bagażem (za który niestety trzeba wszędzie płacić).
     Ałuszta, leżąca nad brzegiem Morza Czarnego jest miasteczkiem w 200% turystycznym. Ale wszechobecni sprzedawcy pamiątek, smażonych ryb, piwa i wszystkich innych dóbr koniecznych urlopowiczom nie dziwią. Dziwi natomiast góra wznoszącą się nad miasteczkiem, bo jej nazwa - Czatyrdah - nieodmiennie przywodzi na myśl mickiewiczowskie Sonety Krymskie.
     Licytując się, kto pamięta więcej orientalnych nazw z Sonetów (i dochodząc do wniosku, że szkolne uczenie się wierszy na pamięć niewiele daje) przeciskamy się przez tłumy turystów. Przyjechaliśmy po południu więc mamy zaledwie kilka godzin, ale zdecydowanie nam to wystarczy. Niskie ceny wszystkich atrakcji kuszą, zwłaszcza po zaciskaniu pasa (i portfela) w Rosji i Kazachstanie, więc wydajemy ukraińskie hrywny. Jemy szaszłyki z muli, pijemy sok z granata i wino sprzedawane na szklanki. Oglądamy wszystko co można kupić albo zjeść i po godzinie mamy absolutnie dość wakacyjnych klimatów. Urlop uznajemy za zaliczony. I tylko w morzu nie pływaliśmy, bo wysoka fala zniechęciła nas do poszukiwania bezpłatnej plaży...

sobota, 17 sierpnia 2013

Zaginamy czasoprzestrzeń

     Ostatnio zdecydowanie za dużo się dzieje, a czas płynie zbyt szybko. Od ostatniego postu minęły 3 dni, a w tym czasie zdążyliśmy:

- przejechać nocnym pociągiem z Wołgogradu do Noworosyjska;
- zwiedzić ten ostani wraz z przyległościami;
- spać u dwóch couchsurferòw jednego dnia;
- przejechać jedynym autobusem z Noworosyjska do Portu Kawkaz, skąd płyną promy na Ukrainę;
- kąpać się w Morzu Czarnym w dwóch krajach;
- rozmawiać po polsku z rosyjskim komunistą, który czuje się winny za Powstanie Warszawskie;
- wylądować w Kerczu w bazie studentów archeologii;
- w zamian za witkt i opierunek trochę tam popracować...

     Przed piszącymi te słowa pojawia się problem stanowiący
nie lada wyzwanie: który z powyższych tematów opisać dokładniej, a który zostawić na rozmowy przy piwie? :-)

     Kupowanie biletów na dalekobieżne autobusy w Rosji jest czymś nieogarnialnym i stanowi wielkie wyzwanie, nawet po miesiącu w Azji Centralnej. Gdy o godzinie 11 chcieliśmy kupić bilety na autobus odjeżdżający o 14, "przemiła" pani z okienka poinformowała nas, że bilety można kupić dopiero po przyjeździe autobusu, bo nie wiadomo ile miejsc będzie wolnych (!). Gdy autobus przyjechał, usłyszeliśmy, że biletów już nie ma i trzeba było je kupić wcześniej (!!). Dodam tylko, że jest to jedyny autobus z milionowego miasta, który odjeżdża do granicy morskiej z Ukrainą (!!!).
     Kiedy już jakimś cudem tam dojechaliśmy, równie miły celnik, z bliżej nieznanych przyczyn uznał, że mój paszport jest podrobiony i przetrzymał nas prawie pół godziny. W efekcie po tej przyjaźniejszej stronie granicy znaleźliśmy się już po zachodzie słońca i gdyby nie pomoc potomków Polaków zesłanych na Kamczatkę (!!!!) byłoby ciężko...
     Ostatecznie wylądowaliśmy na czarnomorskiej plaży, pijąc wygazowane piwo nad wykopaliskami i rozmawiając z rosyjskimi studentami na temat IIWŚ i śpiewając Międzynarodówkę. W końcu postawiliśmy namiot przy obozowisku archeologów i po informacji, że "kto nie pracuje ten nie je" rano zabraliśmy się za płukanie ceramiki...

środa, 14 sierpnia 2013

Miasto w cieniu Lenina

     Niniejszym odwołujemy post dotyczący Biszkeku, jakoby potrzebował drastycznej dekomunizacji. Stanowczo potrzebuje jej Wołgograd!

     Wprawdzie w późnych latach 50. miasto przechrzczono ze Stalingradu i jednocześnie pozbawiono Stalina nie tylko miasta, ale też największego na świecie pomnika. Jednak zrobiono to tylko po to, żeby  ponad 27-metrowej statule zmienić głowę na podobiznę Lenina i teraz przybywających do miasta wita olbrzymia postać "wodza proletariatu".
     Z drugiej strony miasta wznosi się niewiele mniejszy pomnik ku pamięci obrońców Stalingradu i kobiety wzywającej do boju. Obroną Stalingradu miasto żyje do dziś - plakaty, pomniki i rzeźby przypominają o tym na każdym kroku. A może tak nam się wydawało, bo w tym roku przypada 70. rocznica zwycięstwa?
     Wszechobecne sierpy i młoty i czerwone gwiazdy, zarówno z minionej epoki jak i współczesne, współgrają ze sprzedawanymi na każdym rogu pamiątkami z podobiznami Lenina i Stalina. Nazwy, jak "Plac Czekistów", "Prospekt Lenina", "Komsomolska", czy "Pionierska" także przypominają o tym, że miasto nie może uwolnić się od swojej historii.
     Z komunizmu nie wyszło zarówno miasto jak i sprzedawcy, przypominający przemiłych pracowników sklepów Społem, młodzi ludzie nie mówiący ani słowa po angielsku, czy polityka dworcowej przechowalni bagażu, według której karimata przypięta do plecaka to osobny bagaż przez co koszt oddania plecaka na jeden dzień jest wyższy niż nocleg w niedalekim hostelu.
     Ale w sumie czego można spodziewać się po miejscu które 6 razy w roku zmienia nazwę na Stalingrad, a zgodnie z opinią większości nazwa ta powinna wrócić na stałe?

wtorek, 13 sierpnia 2013

Groźny pociąg

     Po ponad dwóch dobach w pociągu, nocy przeczekanej na dworcu i kolejnej nocy spędzonej w gościnie u przemiłej Kazaszki, jesteśmy tak zmęczeni, że informację o tym, że nie ma miejsc w autobusie z Atyrau do Astrachania przyjmujemy niemal obojętnie. Po intensywnej kłótni z taksówkarzami (który to już raz?) i godzinnej demonstracji, że nie zapłacimy więcej niż miejscowi, wsiadamy do samochodu. Co ciekawe, na ten dzień taksówkarze zaplanowali chyba jakąś podwyżkę, bo zamiast standardowych 6000 tenge (ok. 120 złotych) chcieli 7500 (150 złotych) - od miejscowych również. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że tyle nie zapłacą i obie strony czekały aż któraś ustąpi. Wygrał wolny rynek i wszyscy płacili po 6000 tenge, ale kosztowało nas to dużo czasu.
     Granicę z Rosją przekraczamy bez problemu, mając przy tym wrażenie, że kolejna granica, którą przekraczamy to mniej papierów do wypełnienia i mniej stresów. Niecałą godzinę później przyjeżdżamy do Astrachania. Wprawdzie dystans do pokonania tym razem był wyjątkowo krótki, bo z Atyrau było zaledwie 350km, ale do Astrachania docieramy mocno po południu. Zmieniamy czas w zegarkach, wymieniamy walutę, robimy zakupy, kupujemy bilety na pociąg i po krótkim spacerze okazuje się, że już trzeba iść na dworzec, na pociąg do Wołgogradu.
     I to pociąg niebylejaki, bo przyjeżdżający z Czeczeńskiego Groznego. Stojąc na peronie uświadamiamy sobie, że w planach, które rodziły się podczas ostatniego miesiąca mieścił się przejazd tym pociągiem, ale w drugą stronę. Cóż, chyba dobrze, że wbrew zachętom poznanego w Bucharze Andrieja nie daliśmy się do tego przekonać - w wagonie wita nas obojętny prowadnik, który z wyraźną niechęcią (nienawiścią! - Tomek) odnosi się do Czeczenów. W przekonaniu, że Czeczenia nie jest najbardziej lubianą częścią Rosji utwierdza nas zarówno stan wagonu (gorąco i brudno) jak i patrole wojskowych pilnujących porządku w pociągu. Jesteśmy tak zmęczeni, że rezygnujemy z możliwości poznania relacji z Czeczeni z pierwszej ręki - rozmowy ograniczamy do minimum, poprzestając na obserwacji kobiet ubranych zgodnie z nakazami islamu i mężczyzn w tradycyjnych nakryciach głowy. Zasypiamy snem kamiennym.
     Rano pobudka z widokiem na Wołgę - olbrzymia rzeka dominuje w  krajobrazie za oknami pociągu. Na ten widok cieszy się zarówno dusza geografa - największa rzeka Europy to nie byle co, jak i historyka - w końcu można zrozumieć, czemu obrona Stalingradu musiała się powieść. Na ten temat jeszcze będzie, ale jutro. Na razie pora wypić kwas chlebowy i zamiast odwiecznego płowu zjeść pielmieni. Chyba, że w końcu kupimy sobie śmiesznie tani kawior :-)

niedziela, 11 sierpnia 2013

"Jak powiedział stary góral...

     ... będzie Polska aż po Ural!". Czyli generalnie aż do miejsca, w którym jesteśmy. Szczerze mówiąc nie jesteśmy pewni, czy chcemy, aby te ziemie znalazły się pod naszym panowaniem...
     Największą atrakcją Atyrau jest możliwość szybkiego przejścia z Azji do Europy przekraczając rzekę Ural po jednym z kilku mostów, w tym - ponoć - najdłuższym na świecie mostem wyłącznie pieszym. Innych atrakcji (poza sympatyczną host z Couchsurfingu) brak, zatem wsiadamy w samochód do Astrachania i opuszczamy Republikę Kazachstanu...

Chińskie zupki w chińskim wagonie

- Rebiata, jabłka! Jabłka za 300 tenge!
300 tenge?! Strasznie drogo! To prawie 7zł!
- Jabłka! Gruszki! 300 tenge za wiadro!
Jak za wiadro, to zmienia postać rzeczy.
     Prosto z rozespanego pociągu wpadliśmy na zalany słońcem, rozkrzyczany bazar. Nie było to trudne - wystarczyło zejść z wagonu po 4 schodkach, bo bazar rozłożył się na peronie. Krótki, bo zaledwie 20-minutowy postój wykorzystują wszyscy. Pasażerowie kupują jedzenie i wódkę, dzieci biegają jak szalone, prowadnik wagonu szczerzy się do co ładniejszych dziewczyn i pomaga im zejść po schodkach, przekupnie zachwalają towary, a my wybieramy owoce, robimy zdjęcia i odpowiadamy na niekończące się pytania współtowarzyszy jak się nam jedzie. Kupujemy melona i smażoną rybę, patrzymy na ziemniaki i kotlety mielone sprzedawane w plastikowych torebkach i poganiani przez prowadnika w ostatniej chwili wskakujemy do już ruszającego pociągu. Wprawdzie przynajmniej raz trzeba było użyć hamulca bezpieczeństwa bo nie wszyscy zdążyli wsiąść, ale nas zawsze pilnują zarówno pasażerowie jak i pracownicy, więc na każdej stacji bez obaw snujemy się po peronach.
     A jak już wsiądziemy, zajmiemy nasze nieoficjalne miejsca na wąskich krzesłach na korytarzu i zalejemy zupki chińskie, przed nami przewija się ciągły tłum. Żeby dojść do samowara z wrzątkiem, co wszyscy robią bez przerwy, trzeba przejść przez labirynt składający się z ludzi, wszędobylskich dzieci, porozkładanych bagaży i sprzedawców ubrań, jedzenia i podróbek smartfonów. Ten tłum wynika z tego, że zamiast typowej plackarty podstawiono chiński wagon, podobny do swojskich, polskich kuszetek: w każdym przedziale po sześć łóżek. Na tym podobieństwa się kończą, bo przedziały nie mają drzwi, większość wolnej przestrzeni zajmuje stolik tradycyjnie zasłany gazetą, a łóżka rozstawione są na nierównej wysokości, tak, że najwyższym nie tylko nie da się usiąść, ale nawet obrócić. Jako, że bilety kupiliśmy dość późno (bo zaledwie dwa tygodnie wcześniej) dostaliśmy właśnie te górne miejsca, które nieoczekiwanie okazały się całkiem niezłe. A to z przyczyny, dla której chińskiemu wagonowi wybaczymy wszystko, nawet to, że miejsca na bagaż jest tak mało, że plecaki podróż spędziły na korytarzu - działała klimatyzacja! Wprawdzie nigdy nie czyszczona i zalatująca grzybem i wyłączająca się nieoczekiwanie, ale tak silna, że na środku stepu musieliśmy wyciągać śpiwory puchowe. Te śpiwory wprawiły w konsternację współpasażerów, ale chyba nie tak jak oni nas, częstując nas gotowanym łbem barana. Ech, Azja...

czwartek, 8 sierpnia 2013

52 godziny stepu

     Z Warszawy do Madrytu jest ok. 2200km. Gdyby ktoś zaproponował nam przejechanie tego dystansu pociągiem, prawdopodobnie zostałby bezlitośnie wyśmiany. Niestety, dokładnie taka sama odległość dzieli Ałmaty i Atyrau, i na tej trasie nie ma alternatywy dla pociągu. A przynajmniej nie takiej, która jest osiągalna dla naszych portfeli.  Kupiliśmy więc 10l wody, 8 zupek chińskich, zestaw konserw i szykujemy się psychicznie na spędzenie w pociągu ponad dwóch dni, bo 52h. Nasze samopoczucie poprawia nieco zapewnienie, że dostępna będzie gorąca woda, ale zdecydowanie pogarsza je pewność, że równie gorąco będzie w pociągu, bo oczywiście nie będzie klimatyzacji (modlimy się o otwierane, a nie uchylane okna), a górne miejsca raczej nie wróżą zbytniego komfortu. Chciałoby się powiedzieć, że nie takie rzeczy się robiło i damy radę, ale cóż - nasz pociągowy rekord to 27h. Dzisiaj będziemy go bić prawie dwukrotnie. Życzcie nam powodzenia :-)
     Następny wpis 11.08, jak dojdziemy do siebie i przyzwyczaimy się do stabilnego podłoża i nie przesuwającego się przed oczami krajobrazu.

środa, 7 sierpnia 2013

Kraj przyjazny turystom

     Leniwy wieczór: siedzimy przed telewizorem, pijemy piwo i jemy chipsy. Coś wprowadza pewne zgrzyty w ten europejski obrazek: na ekranie przewija się rosyjski serial, piwo to "biały niedźwiedź", a lays'y mają smak czerwonego kawioru. Ale taki spokojny wieczór był nam potrzebny po męczącym psychiczne początku pobytu w Kazachstanie.
     Dzień zaczęliśmy od starcia z kazachską biurokracją i wycieczki na posterunek policji imigracyjnej. Bo Kazachstan, jako kraj przyjazny turystom, wymaga zarejestrowania się, o ile pobyt w kraju trwa ponad pięć dni. Na policji oczywiście czeski film: nikt nic nie wie. Przepychamy się do jednego z okienek i wymieniamy paszporty na papiery do wypełnienia. Odchodzimy tylko po to, żeby wrócić się po paszporty. Papiery oczywiście w cyrylicy, nigdzie żadnego wzoru. Biorąc pod uwagę, że turyści praktycznie nie znają rosyjskiego, nie mamy pojęcia jak sobie radzą. Wypełniamy dokumenty, zgodnie z poleceniem podając w nich datę wyjazdu z Ałmaty. Kserujemy jeszcze wszystko co tylko można, po raz kolejny wpychamy się w kolejkę i ku naszemu zdziwieniu bez żadnej opłaty dostajemy kolejną pieczątkę na wypełnionej na granicy karcie migracyjnej i do kompletu jeszcze jedną kartę. Polacy - kazachska biurokracja 1:0. I to bez żadnej łapówki, chociaż Kazachstan to 15 najbardziej skorumpowany kraj świata.
     Prosto z posterunku jedziemy na drugi koniec niemałego miasta, do biura turystycznego, po odbiór biletów kolejowych. Bo chociaż przez stronę krajowych kolei można kupić bilet nawet podając dane z zagranicznego paszportu, to przy płatności okazuje się, że trzeba być szczęśliwym posiadaczem karty wydanej przez Kazachski Bank Narodowy. Cóż, nasz polski mBank jako żywo nie należy do tej firmy i musimy dopłacić 100% wartości biletu pośrednikowi. Zgrzytając zębami wykładamy dolary i wypytujemy o wszystko, czego nie wiemy. Tylko po to, żeby dowiedzieć się, że na policji trzeba było ominąć instrukcję i wpisać nie datę wyjazdu z Ałmaty, a datę ważności wizy. Musimy przeorganizować nasze plany wyjazdu w drugi największy kanion świata i jeszcze raz zwiedzić posterunek policji...Tym razem też się udaje i przedłużyłamy rejestrację za darmo. 2:0, koniec nerwów, można zwiedzać. A jest co, tylko lejący się z nieba do tego zniechęca. Pod czujnym okiem wszechobecnego prezydenta patrzącego z plakatów, billboardów, a nawet pomnika historii Kazachstanu, snujemy się po parkach, pomnikach i zabytkach i w promieniach palącego słońca patrzymy zazdrośnie na górujące nad miastem szczyty, w które moglibyśmy pojechać, gdyby nie dzień zwłoki przez rejestrację.
     Już w pokoju wspólnym naszego hotelu zabieramy się za kupno biletów na koleje rosyjskie, ale mamy powtórkę z rozrywki - nie przechodzi żadna karta. Po 6 godzinach walki poddajemy się, pojedziemy czymkolwiek, albo spróbujemy kupić bilety na miejscu. Pozostaje tylko otworzyć piwo...