niedziela, 21 sierpnia 2016

I znowu do domu...

Że powiemy banalnie: Rosja mała nie jest. Ale jak wielka nie zdawaliśmy sobie sprawy aż do teraz. Planowanie wyjazdu było dość abstrakcyjne, realizacja jeszcze bardziej. Zmieniliśmy kontynenty, strefy czasowe i grupy etniczne, a wszystko w obrębie jednego kraju.

Przejechaliśmy zdecydowanie zbyt wiele kilometrów marszrutkami, autobusami i na stopa. Spędziliśmy trochę czasu w najtańszej klasie pociągu i w rosyjskich liniach lotniczych. Słowem - wygnietliśmy się za wszystkie czasy i dotarliśmy na nasz prywatny koniec świata. Były fenomenalne widoki i biedne wsie, ślady zesłańców, szamanizm i rosyjski buddyzm. Dużo kwasu chlebowego, pielmieni i buriackich buzów. Zaliczyliśmy pożary lasów (na odpowiednią odległość na szczęście), ulewę stulecia i sztorm na Bajkale. Słowem - było warto.

Jeszcze ostatnie zakupy, kilka godzin w autobusie z Kaliningradu do Warszawy i można planować kolejny wyjazd. Ale na razie - szara rzeczywistość ;) Do zobaczenia w Warszawie ;)

piątek, 19 sierpnia 2016

Był Paryż Wschodu, jest Wenecja Północy

Rosja zaskakuje. W kilka godzin lotu szary Irkuck zamieniamy na wielką i potężną Moskwę. Kolejnych kilka godzin, tym razem w pociągu i znajdujemy się chyba w najmniej rosyjskim mieście. Petersburg to połączenie Paryża i Wenecji, w którego centrum znalezienie choćby jednego elementu socrealizmu graniczy z cudem. Z kolei dziewiętnastowiecznych kamienic, pałaców, regularnie wytyczonych arterii czy soborów, które zupełnie nie przypominają tych rosyjskich jest bez liku. W końcu miasto założono od zera na początku XVIII wieku. Bez liku jest również turystów. Całe tłumy chcą zobaczyć Newski Prospekt, Ermitaż i Twierdzę Pietropawłowską. Wystarczy jednak zejść z utartego szlaku by podziwiać te same kamienice bez kolumn turystów z Europy i Chin.

O ile nazwanie Irkucka "Paryżem" zakrawa o żart, tak dla Petersburga nazwa "Wenecji" pasuje do rzeczywistości. Do zobaczenia jest tu mnóstwo ogrodów, pałaców, parków, muzeów i galerii w wersjach do wyboru: barokowych, klasycystycznych i eklektycznych, a wszystko rozłożone nad kilkudziesięcioma kanałami. Mając na miejscu jedynie 3 dni trzeba się dość mocno ograniczyć. Na pierwszy ogień poszedł Pałac Zimowy, w którym mieszkała Katarzyna II, a w którym obecnie mieści się jedno z największych muzeów na świecie - Ermitaż. Wielkość kolekcji obrazuje stwierdzenie, że aby obejrzeć każdy ze zgromadzonych tu eksponatów przez minutę, trzeba by poświęcić 8 lat. My spędziliśmy tam prawie 5 godzin i oczywiście zapoznaliśmy się jedynie z drobnym wycinkiem, z których chyba najwięcej czasu zabrała nam syberyjska archeologia. Dodatkiem do zbiorów muzealnych (albo na odwrót) są wnętrza pałacowe, które oczywiście ociekają złotem i drogimi kamieniami. W końcu to Rosja.

W ciągu tych kilku godzin dostaliśmy potężna dawkę sztuki i architektury, więc o kolejnych pałacach i muzeach nie chcemy chwilowo słyszeć. Pozostaje szukać alternatywnych atrakcji.

Chyba tylko w ten sposób mogliśmy znaleźć się o nieludzko wczesnej porze nad brzegiem Ładogi, największego jeziora Europy. Ostatnio duże jezioro widzieliśmy tydzień temu, więc warto było to powtórzyć. Tym razem jezioro jest tylko dodatkiem do położonej na wyspie twierdzy Szlissenburg. Założona w XIV w. i później rozbudowywana, była kluczowym punktem walki ze Szwecją. Od XVIII w. pełniła czarną funkcję więzienia politycznego, w którym przetrzymywano również Polaków. Podczas II Wojny Światowej twierdza broniła się przez cały czas, pozwalając utrzymać Drogę Życia dzięki której niektórym udało się uciec przez pierścień Blokady Leningradu. Niszczona i odbudowywana, wpisana na listę UNESCO, pomijana jest przez większość turystów. Dzięki temu możemy być tam niemal sami.

Pomijamy póki co perły baroku: pałace i ogrody Peterhofu i Carskiego Sioła. Wybieramy zniszczoną, murowaną twierdzę na wyspie pośrodku niczego. I to był bardzo dobry wybór ;)

środa, 17 sierpnia 2016

Moskwa, drugie starcie

Po wizycie w Bangkoku byliśmy przekonani, że żadne miasto nie jest w stanie nas przytłoczyć. Moskwa, choć jest niemal dwukrotnie większa od stolicy Tajlandii (będąc przy okazji 8 największym miastem świata), w porównaniu z nią wydaje się dużo mniejszym miastem - cóż, rosyjscy urbaniści znali się na rzeczy i założenia architektoniczne ułatwiają odbiór miasta. Nie zmienia to jednak faktu, że jest - mówiąc najkrócej - olbrzymie, głośne i wiecznie zakorkowane. W dodatku w ciągłej budowie. Deptaki, place i ulice są albo świeżo wyremontowane albo w remoncie, względnie dopiero będą odnawiane. Tam, gdzie remonty i zmiany zostały już przeprowadzone jest - nie ma co ukrywać - bardzo sympatycznie. W Moskwie wszędzie (a przynajmniej w olbrzymim centrum) ma być nowocześnie, zielono i po europejsku. I to działa.

Zwiedzanie miasta zaczęliśmy z rozmachem - od ponad 24 godzinnej ulewy stulecia, zalewającej metro i skutecznie paraliżującej jakiekolwiek plany. Cóż, 130% miesięcznej normy w dobę to nie byle co. Potem mogło być tylko lepiej. Plac Czerwony, Kreml, Sobór Wasyla, Arbat, GUM... odhaczamy wszystkie obowiązkowe pozycje dochodząc do jedynego słusznego wniosku: mają rozmach... W całym centrum nie widzimy praktycznie zachodnich turystów. Ich brak skutecznie rekompensują turyści rosyjscy i chińscy, nieodmiennie występujących stadnie w postaci olbrzymich grup wycieczkowych. Podobno dwa lata temu zaczęło przybywać chińskich turystów i ich liczba rośnie w zastraszającym tempie. My mamy dość skośnookiego tłoku w najpopularniejszych atrakcjach. Zdjęcie pod mauzoleum Lenina mamy, wystarczy. Jedziemy poza centrum.

Tam też rozmachu nie brakuje. W końcu trudno żeby było inaczej, skoro trafiamy do WOGNu - Wystawy Osiągnięć Gospodarki Narodowej ZSRR. Dawne Ogólnorosyjskie Centrum Wystawowe założone w 1935 r. obecnie straciło swoją funkcję i stało się olbrzymim parkiem z niezliczoną liczbą pawilonów, fontann i alejek. W centrum: samolot Jak-42, helikopter MI8, model rakiety Wostok i oryginalny Buran - radziecki wahadłowiec który tylko raz wzbił się w kosmos. Tutaj też tłumy, ale Rosjan. Nic dziwnego,  to jedno z najpopularniejszych w Moskwie miejsc spacerowych.

Dużo spokojniej jest przy głównym gmachu MGU - Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego. Najwyższa z Siedmiu Sióstr Stalina jest siedzibą tej największej uczelni w Rosji od 1953 r. Wokół tonące w zieleni miasteczko akademickie. Niestety, musimy przyznać: budynek MUG jest nie tylko starszy, wyższy o 3 metry, ale i ładniejszy od warszawskiego Pałacu Kultury. A na pewno czystszy.

Jedziemy jeszcze na Izmaiłowski Bazar. Duuużo kiczu dla turystów, pchli targ, antykwariaty, samowary, porcelana, ubrania, pamiątki z czasów sojuza... wszystko, w dodatku w bardzo dobrych cenach, ponad dwukrotnie niższych niż na Arbacie. Pełen przekrój moskiewskiego folkloru. Nikt nie woła, nie zaciąga do swoich stoisk, za to wszyscy się targują.

Jeszcze (nucąc Skorpionsów) zwiedzamy Park Gorkiego, a potem Park Pobiedy wraz z Muzeum Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. To ostanie zrobiło na nas ogromne wrażenie swoim rozmachem, ale przede wszystkim forsowaniem sowieckiej wersji historii. Szczególnie bolą nas sformułowania o "wzięciu pod opiekę Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi 17 września 1939", czy "obozach koncentracyjnych w Polsce". Co ciekawe, inną treść dostaje Rosjanin w tekście w cyrylicy, a inną turysta anglojęzyczny. Anglojęzyczna wersja historii jest stosunkowo mało zmanipulowana :) Ręce opadają...

Na koniec, aby odreagować zszargane nieco nerwy, wieczorny spacer po Moskwie i wsiadamy w nocny pociąg do Petersburga...

niedziela, 14 sierpnia 2016

Moskwa, pierwsze starcie: inna rzeczywistość

Kiedy poznany kilka lat temu w Uzbekistanie Andriej powiedział nam, że jeśli chcemy zobaczyć Rosję to nie ma sensu jechać do Moskwy, nie do końca mu uwierzyliśmy. Mimo, że jesteśmy tu ledwie chwilę, to gołym okiem widać, że inne jest tu dosłownie wszystko i nie są to różnice wynikające jedynie z prostego podziału na bogatych i biednych.

Pociąg z Irkucka do Moskwy jedzie trochę ponad 90 godzin, więc pomimo kuszącego nas przejazdu Koleją Transsyberyjską wybraliśmy wariant samolotowy. Wada tego rozwiązania jest jedna - lot wyrywa nas z jednej rzeczywistości i wrzuca w drugą. W tym wypadku kompletnie inną.

Dziurawe i byle jak łatane drogi zostały zastąpione przez te szerokie, równe i zakorkowane wielopasmowe. W miejscu drewnianych chat i bloków z których odpada tynk pojawiły się kamienice ze zdobionymi frontami i wielkie blokowiska. Zniknęły wszystkie łady, wołgi i UAZy, a zamiast nich pojawiły się najnowsze modele mercedesów, audi i bmw. Nie ma biednej bylejakości i szarości charakterystycznej dla syberyjskich miast. Jest czysto, europejsko i bardzo bogato.

Jeszcze wczoraj spacerowaliśmy po Irkucku gdzie drewniane domy zapadają się w grunt. Byliśmy w niemałych wcale wioskach, gdzie nie ma bieżącej wody i kanalizacji, a prysznic jest przywilejem nielicznych. Transport po dziurawych albo bitych drogach odbywa się przy użyciu marszrutek z nieodmiennie zepsutym zawieszeniem albo japońskich samochodów (z kierownicą po prawej stronie) sprowadzonych tam na zasłużoną emeryturę. Króluje rosyjskie disco-polo, a szczytem sztuki kulinarnej są mongolskie pierogi.

Dzisiaj trafiliśmy do parku na wieczorny koncert jazzowy. Można usiąść na równo przystrzyżonej trawie z dowolnym drinkiem albo sushi na wynos. Idąc tu szerokim deptakiem mijaliśmy kamienice jakich nie powstydziłby się Paryż. A i ludzie są jacyś inni i nie chodzi tu o ubrania zachodnich marek. Ta inność to chociażby częsty uśmiech na twarzy kasjerek i znajomość repertuaru słów z zakresu: proszę i dziękuję. Ciekawe czy oni wiedzą, że w odległości kilku godzin lotu w tym samym kraju, jest Rosja tak kompletnie inna, że wspólny jest chyba tylko język?

PS.: Na razie przytoczył nas kontrast między Syberią a Moskwą, niestety też ten finansowy - jest tu zdecydowanie drożej niż na Syberii (ale dzięki taniemu rublowi +/- tak jak w Warszawie). Pora w końcu ruszyć się poza ścisłe centrum i na zabytki. Obiecujemy jeszcze bardziej konkretną relację z Moskwy ;)

piątek, 12 sierpnia 2016

Syberyjski kącik kulinarny

Wiecie czym jest "zupa ziemniaczana"? Nam wydawało się, że wiemy. Ale jak się okazuje tutaj mają na ten temat inne zdanie. To co dostaliśmy najłatwiej opisać jako tłusty rosół w którym - nie da się ukryć - pływały plasterki ziemniaków. Oprócz tego było tam też miejsce na mięso, kaszę i makaron. I kilka pielmieni, czyli pierożków z mięsem. Ale nie martwcie się, do tego wszystkiego podają chleb...

Jadąc na Syberię nie oczekiwaliśmy wyszukanych smaków. Jak się okazało - słusznie ;) Kuchnia syberyjska to kuchnia łącząca wpływy rosyjskie, buriackie, środkowo-azjatyckie i mongolskie. Albo mówiąc prościej - łącząca tłuszcze z węglowodanami. Jedzenie jest ciężkie, bardzo tłuste i w zasadzie... bez smaku. Z przypraw króluje sól, pieprz i ketchup. Warzywa są drogie i praktycznie nieużywane. Spotyka się głównie marchewkę i cebulę. Owoce to już kompletna abstrakcja cenowa. Jabłka to kwestia 8 zł/kg, cytryny 20 zł/kg. To ostatnie może jednak wynikać z sankcji ekonomicznych, a niekoniecznie z przyzwyczajeń kulinarnych mieszkańców.

No i przede wszystkim jest to kuchnia prosta. Ma to pewne zalety: idąc na obiad nie trzeba patrzeć na kartę - we wszystkich miejscach można kupić te same dania. A mowa o miejscach oddalonych o kilkaset kilometrów. W ramach uściślenia dodajmy, że tych dań jest dosłownie kilka. Cóż, najbardziej emocjonujący wybór jakiego można dokonać dotyczy tego między płowem (czyli smażonym ryżem z mięsem), a buzami (czyli dużymi pierogami z mięsem). Ewentualnie można zamówić pielmieni (czyli mniejsze pierogi z mięsem) i zadecydować czy mają być w bulionie czy ze śmietaną. W ramach urozmaicenia można zamówić szaszłyk albo kaszę gryczaną (oczywiście z... mięsem). Jeśli mięso jest poza naszym zasięgiem (a jest tu dużo droższe niż w Polsce) kreatywna myśl rosyjska wychodzi naprzeciw naszym oczekiwaniom i mięso można zastąpić parówką. Kasza gryczana albo puree ziemniaczane z parówkami - to smutna rzeczywistość na biednej Syberii. Śniadania ograniczają się do sadzonych jajek albo kaszy gryczanej gotowanej z masłem, mlekiem i cukrem.

Sytuację ratują zupy - począwszy od barszczu, przez bulion z pielmieniami, rassolnik (rodzaj ogórkowej z kaszą) i lagman (mięsno-pomidorowa zupa środkowoazjatycka) po soliankę: warzywno-mięsną zupę w której główną rolę grają ogórki kiszone i oliwki.

Oddzielną kwestią pozostaje pieczywo. Ciemny, naprawdę dobry chleb można kupić bez problemu. Niepodzielnie żądza też pirożki - drożdżowe bułki z nadzieniem z ziemniaków, mięsa albo kapusty. W dwóch wersjach: pieczonych i smażonych. Warto też kupić czeburek - smażony pieróg z nadzieniem mięsnym, wyglądem przypominający złożony na pół naleśnik.

Tą kulinarną listę zamykają napoje. Tutaj czołówkę otwiera kwas chlebowy sprzedawany z beczek na szklanki i mors - mało słodki kompot z czerwonych owoców. Z beczek można kupić też lemoniadę, jednak nikt nie informuje, że jest waniliowa i bardzo słodka. Zresztą cukier tutaj lubią - kupując herbatę trzeba powstrzymywać sprzedawcę przec wsypaniem trzech łyżeczek cukru i wlaniem mleka.

Generalnie kuchnia syberyjska jest - mówiąc szczerze - nie najlepsza. Dopóki nie spróbuje się omuła - najpopularniejszej bajkalskiej ryby. Wędzona na ciepło i na zimno, suszona, smażona, gotowana jako ucha czyli zupa rybna... W dowolnej postaci i w dowolnej ilości :)

wtorek, 9 sierpnia 2016

Wakacje od wakacji

Jako, że pogoda wybitnie nie sprzyja naszym przedwsięzięciom i w górach Chamar Daban leje, musimy gwałtownie zmienić plany trzydniowego trekkingu na Pik Czerskiego i Pik Czekanowskiego. Szczyty nazwane imionami Polskich badaczy Syberii poczekają na nas do nieokreślonej przyszłości. Z Ułan-Ude jedziemy w jedyne miejsce gdzie ma być lepsza pogoda - na oddalony o 300 km na północ płw. Święty Nos. Ze wsi Ust-Barguzin leżącej u podstawy półwyspu jest jeszcze 40 km do jego końca. Tam mają być skaliste wyspy i największe skupisko Nerpy Bajkalskiej - endemicznej foki żyjącej tylko w Bajkale. A kto by nie chciał ich zobaczyć?
Więc jedziemy marszrutką do Ust-Barguzin i łapiemy stopa który zawozi nas kawałek w głąb Zabajkalskiego Parku Narodowego. Potem kawałek do przejścia bitą drogą i wychodzimy na piaszczystą plażę. Pierwszą taką którą widzimy nad Bajkałem.
Robiliście kiedyś trekking wzdłuż plaży? Początek jest świetny. Woda po horyzont, żółty piasek i skalisty półwysep przed nami. Z każdym kilometrem jest coraz trudniej. Do wyboru jest piasek w który się zapadamy, albo granica plaży z wodą pokryta drobnymi kamyczkami, które dość szybko okazują się boleśnie ostre. Nasze tempo nie zachwyca. Plan przejścia 80 km w trzy dni okazuje się być nierealny...
Po dwóch godzinach poddajemy się - znajdujemy sympatyczną wydmę i u jej podnóża stawiamy namiot. I nawet zaczynający się deszcz nie psuje niczego: mamy prywatną piaszczystą plażę i widok na Bajkał. Nic nie musimy. Następnego dnia podejmujemy jeszcze jedną próbę pójścia dalej. Ale ani półwysep się nie przybliża, ani nie ma fok. Trudno, są za to wakacje :) Nigdzie nie musimy jechać, nic oglądać. Możemy na zmianę pływać w Bajkale i czytać. Żeby tylko woda miała więcej niż te 15 stopni...
Wracamy sprawdzoną trasą - trochę na piechotę, trochę stopem. I nic nie rozbraja nas skuteczniej niż kierowca ukrywający nas w samochodzie przy wyjeździe z parku narodowego - wjechaliśmy (również stopem) bez płacenia za bilet i teraz należałby nam się mandat. Zgodnie z poleceniami kierowcy zasłaniamy czym się da okna i skutecznie udajemy że nas tam wcale nie ma. Jeszcze długa droga do Ułan-Ude i wieczorem będziemy łapać pociąg do Irkucka.

sobota, 6 sierpnia 2016

Ułan-Ude: stolica Buriatów

Barwnego, ukwieconego deptaka nie powstydziłyby się europejskie miasteczka. Fontanna, kilka pomników, domy z XIX-wieku, muzeum historii w drewnianej chacie. Sprzedawcy lodów i pamiątek, kawiarnie, ławeczki, kosze na śmieci (!). Czysto. Czy ktoś tu zaimportował Europę?!
Wprawdzie prospekt nosi miano Lenina i łączy plac Sowietów z placem Rewolucji, na którym dumnie strzela w górę obelisk "poległym za komunizm", ale i tak jest tu jakoś... mało sowiecko? A przecież jesteśmy w Ułan-Ude, stolicy Buriacji, jakieś 6000 km na wschód od Polski. Jakby dla przypomnienia, że to jest Rosja, z głównego placu miasta dumnie patrzy wódz rewolucji. Z postumentu wyrasta największa na świecie głowa Lenina. Chociaż według nas ma trochę wschodnie rysy i skośne oczy...
Okolice centrum to już sen socrealistycznego architekta: za duży plac defiladowy, po którym nigdy chyba nie chodziły parady i niskie bloki-klocki otoczone resztką zieleni. Pierścień bloków płynnie przechodzi w niską drewnianą zabudowę rozlewającą się w chaotyczne, olbrzymie przedmieścia. Tu rządzą malowane okiennice i rzeźbione gzymsy. Gdzie kończy się miasto a zaczyna wieś?
500-tysięczne miasto to typowy przystanek dla jadących z Rosji do Mongolii. Dla nas to punkt przesiadkowy w drodze na nadbajkalski półwysep Święty Nos. I okazja, żeby zobaczyć święte miejsce rosyjskich buddystów.
35 km od Ułan-Ude znajduje się Dacan Iwołgiński. Zespół świątyń, muzeum i szkoła. Nie największy i nie najpiękniejszy ze wszystkich, ale przechowujący skarb i świętość buddystów. I nie chodzi o klejnoty ani księgi. Tutaj pochowano (chociaż to nie jest dobre słowo) Lamę Itigelowa. W 1927 roku w trakcie medytacji w pozycji kwiatu lotosu zmarł. Liczył sobie 75 lat więc nie wywołało to zdziwienia. Schody zaczęły się później: przez śmiercią Lama wydał polecenie by 30 lat po śmierci otworzono grób. I po 30 latach okazało się, że Lama choć umarł, nie zamierza postąpić jak zwykli śmiertelnicy: nie zabalsamowane ciało nie wykazywało żadnych oznak rozkładu. Sprawę wyciszono: komunistyczne władze mogły źle zareagować na "cud". Ponowne otwarcie grobu już w XXI wieku, w obecności naukowców wywołało jeszcze większe zdziwienie: prawie 90 lat po śmierci tkanki pozostały sprężyste, a mózg wykazuje aktywność jak u pogrążonych w głębokiej śpiączce. Pomimo postawienia szeregu hipotez naukowcy nie znaleźli rozwiązania tego fenomenu. A Lama? Za przeszkloną ścianą siedzi niewzruszenie w pozycji kwiatu lotosu.