sobota, 18 lutego 2017

Filipińskie ciekawostki #2: czym tu się jeździ?

Zawsze umieszczaliśmy wpis o wyjątkowo istotnej w Azji Południowo-Wschodniej tematyce, czyli o jedzeniu. Tym razem sobie darujemy ten wątek, bo niestety, ale nie ma tu o czym pisać. Chyba że konieczna jest odmiana przez wszystkie przypadki ryżu i makaronu z bezsmakowymi dodatkami. A pomyśleć, że to wszytko dzieje się tylko 3 godziny lotu od Singapuru czy Bangkoku...
Zamiast tego, jako że te dwa tygodnie na Filipinach pozwoliły nam dość dobrze (czasem nawet zbyt dobrze) zapoznać się z lokalnymi sposobami przemieszczania się, to przedstawiamy krótką instrukcję obsługi transportu na Filipinach.
Samolot
Dosyć oczywisty środek lokomocji biorąc pod uwagę, że Filipiny to ponad 7000 wysp. Teoria jest prosta: wsiadasz, lecisz, wysiadasz - wszytko bezstresowo. Byłoby to jednak za proste. Główną wadą samolotów są ich notoryczne spóźnienia. Korzystaliśmy z AirAsia Philippines i na 5 lotów, 4 były opóźnione minimum o 2 godziny. Przy łączonych lotach - a zwłaszcza ostatnim, po którym mamy łapać samolot z Manili do Dubaju, nerwy są na skraju wyczerpania. Podobno Cebu Pacific jest pod tym względem jeszcze gorsze... Z czego wynikają spóźnienia? Tego nie wie nikt. Druga wada? Zimno. Przerażająco zimno. Klima podkręcona do maksimum i temperatura w samolocie to ok. 18 stopni. Długie spodnie, koszula, polar i ciągle zimno. Wszystkim - nie tylko turystom. W takim razie po co tak? Nie wiadomo. Jednak pozostaje to najszybszy i całkiem tani środek transportu.
Statek
Kolejna oczywista opcja wynikająca z wyspiarskości. Po Filipinach pływa chyba wszystko - od wielkich liniowców po motorówki. My płynęliśmy z Cebu na Bohol typowym pasażerskim "fastcraftem" - skrzyżowanie małego promu z dużą motorówką. W cenę wliczona woda, ciasteczko i ponownie podkręcona na maksa klimatyzacja - ot mile spędzone dwie godziny.
Autobus
Te dalekobieżne to zawsze VIP,  deluxe, Super Deluxe, 1st Class - określenia stosowane i łączone w dowolnych kombinacjach. W praktyce standard lepszego PKS z lat dziewięćdziesiątych. No i oczywiście klima skręcona na max, czyli 9 godzin lodówki. Na szczęście zwykle ktoś wozi ze sobą taśmę klejącą którą zakleja się wyloty klimatyzacji. Potem kierowca chodzi i zrywa taśmę, która ponownie jest puszczana w ruch. Ot, logika. Do tego siedzenia obłożone folią, żeby się nie niszczyły. Czysta przyjemność jazdy :)
Jeepney
Teraz robi się bardziej lokalnie. Jeepneye to nic innego jak przerobione na półciężarówki samochody terenowe służące do przewozu ludzi, kursujące po określonych trasach (nie mylić z rozkładem jazdy). Zawsze kolorowe, świecące, upstrokacone, ozdobione czymkolwiek. Jednym słowem: zindywidualizowane. Do tego stopnia unikalne, że bardzo ciężko jest spotkać dwa podobne, nawet w Manili. Tak lokalne i barwne, że wywołują masę radości. Jak się tym jeździ? Za równowartość kilkudziesięciu groszy można przejechać tym pół miasta. Warto wcześniej zagadać z kierowcą, a ten - widząc turystów - zapewne każe usiąść im w szoferce, tj. na miejscach VIP i wypuści w żądanym miejscu. Alternatywą są siedzenia na zabudowanej pace gdzie wchodzi tyle osób ile się uda. Kto się nie mieści stoi na zewnątrz trzymając się czegokolwiek. Wtedy żeby wysiąść trzeba gwizdać, albo stukać monetami o dach, co daje znacznie lepszy efekt akustyczny niż krzyczenie. A propos dachu - tak, tam też są miejsca dla pasażerów :)
Tricykl
Jeepneye pełnią funkcję autobusów w dużych miastach, lub na dłuższych odcinkach gdzie nie jeżdżą autobusy. W pozostałych miejscach to właśnie tricykle stanowią szkielet komunikacji publicznej. Z czym to się je? Ot motor 125cm3 z dospawaną (niekoniecznie chałupniczo) boczną gondolą. Całość okuta w karoserię, więc z oddali przypomina małe autko. Wygoda w tym żadna. Dwie europejskie persony z trudem mieszczą się na "kanapie", a w dodatku cały czas czuć spaliny. Lokalsów podobne ograniczenia nie dotyczą i spokojnie mieści się ich 7 + szofer (5 w gondoli, dwoje na tylnym siedzeniu motoru). Cechą wspólną z Jeepneyami jest indywidualizacja pojazdu przez właściciela. Dla nas najciekawsze były tricykle na wyspie Bohol. Każdy z nich miał bowiem z tyłu wypisany... jakiś cytat z Biblii wraz z podaniem źródła. Cytaty te co ciekawe niemal się nie powtarzały. Wada? Tak jak w przypadku tuk-tuków w Indochinach cenę trzeba ustalić przed przejazdem.
Habal-habal
A propos tylnego siedzenia motoru. Jest jeszcze jeden środek transportu publicznego - chyba nasz ulubiony. Jazda na oklep na czyimś jednośladzie. Na jeden skuter spokojnie wchodzi dwójka turystów z kierowcą. Nazwę tłumaczy się jako "kopulujące świnie", co rzeczywiście jest dość obrazowym określeniem pozy jaką przyjmują pasażerowie wraz z kierowcą.  Kilkukilometrowa jazda to koszt ok. 1,5 PLN na osobę (dla nas), a frajdy co niemiara. Kaski? A co to? Radość nasza i kierowniców widzących turystów korzystających z tego transportu - bezcenna :)
Ale podsumowując: transport tutaj działa. Lepiej albo gorzej - to zależy od regionu, pory dnia i osobistego szczęścia. Jednak niezależnie od wszystkiego, dojechać można wszędzie, a lokalsi na pewno podpowiedzą jak to zrobić i nie będą wcale chcieć naciągnąć turystów, tylko doradzić im jak najlepiej. Różny może być tylko komfort przejazdu, ale w końcu nie przyjechaliśmy tu odpoczywać :)

piątek, 17 lutego 2017

Raj (nie)odnaleziony :)

Palawan to druga po Boracay najczęściej wybierana przez turystów wyspa Filipin. Tu są piaszczyste plaże, przybrzeżne rafy koralowe, skaliste wysepki, bary i lokale. A że brzmi to jak dobry plan na koniec maratonu wyjazdowego to jedziemy :)

Zaczęło się jak przez cały wyjazd: dwa opóźnione samoloty (to już nas nawet nie dziwi) dzięki którym znaleźliśmy się w Puerto Princesa, stolicy wyspy. Potem nocny autobus do wioski Corong Corong, położonej tuż obok El Nido -  najpopularniejszego miasteczka północnej części wyspy. I w zasadzie jesteśmy. Witamy w raju. Widoki faktycznie jak na konspektach biur podróży. Jest i biały piasek, i lazurowa woda, i pochylające się nad tym wszystkim palmy.

Plan na dwa i pół dnia które tu mamy był prawie doskonały. Zawierał i rowery, i kajaki, i pływanie łódką między wyspami z przerwami na nurkowanie. I jak to zwykle z takimi planami bywa, wymagały pewnych korekt. Nie uwzględniliśmy na przykład wiatru na tyle silnego, że nie dało się pływać wynajętą łodzią po okolicznych wyspach, ani tym bardziej spróbować dopłynąć do nich na kajaku. Po całym dniu chodzenia wzdłuż brzegu w celu sprawdzenia jak daleko można dojść, mamy dość plaży na bardzo długo. Więc improwizując tworzymy plany alternatywne i ponownie stajemy się posiadaczami nieco mniejszej niż ostatnio, ale w dalszym ciągu czarnej strzały. Skuter jest trochę poobijany, ale jesteśmy niezniszczalni: w końcu krzyż przyklejony do błotnika dodaje +100 do przeżywalności na drodze. Tankowanie do pełna, czyli 2 litry i jazda. Po 20 km jazdy skręt na wodospad. Chwilę zajmuje nam przekonanie lokalsów, że mamy wodę, nie chcemy bransoletki z plastikowych pereł, a i bez przewodnika jakoś się obejdziemy. To ostatnie to najpopularniejszy tutaj sposób naciągnia turystów. Trasy nie tylko nie są znakowane, czasem nawet oznaczenia są błędnie umieszczane, tak, żeby jak najwięcej turystów wynajęło przewodnika. Rozumiemy, że wszyscy chcą zarobić, ale zdecydowanie wybieramy mapę. Z resztą nie tylko my, bo takich, którzy nie chcą płacić za tę usługę jest na szczęście więcej. Dwa kilometry po jedynej w okolicy ścieżce i jesteśmy przy wodospadzie spadającym do jeziorka, w którym można się kąpać. Popularna atrakcja okolicy, więc turystów niemało. Co ciekawe: wystarczy podejść kawałek dalej, żeby znaleźć niemal identyczny, ale prawie całkowicie pozbawiony turystów. Mała rzecz, a cieszy.

Jedziemy dalej, na kolejną plażę: Nacpan Beach. Bo plaże to główne, co można zwiedzać na Palawanie. Brzydko nie jest, ale żeby od razu lecieć pół świata, żeby je zobaczyć? Dopiero tutaj wiatr udowadnia nam, jak dobrym pomysłem było nie branie dzisiaj kajaka: stojąc po kolana w wodzie jesteśmy zbijani z nóg albo przykrywani z głową przez fale. Tylko żałować, że nie mamy (ani nie umiemy używać) desek surfingowych. Chwila przerwy i jedziemy dalej. Próbujemy znaleźć gorące źródła, ale robimy to trochę bez przekonania - w końcu jest już dosyć późno, a wolimy nie ryzykować jazdy po zmroku, czyli po 18.

Ostatni dzień na Palawan przynosi okazję: wieje dużo słabiej, niektóre statki pływają. Więc razem z ósemką innych turystów zajmujemy miejsca na jednej z naprawdę wieeeelu łódek wypływających w stałe trasy i płyniemy. Jedna wyspa, druga, zatoka, plaża... Po drodze stop na pływanie z maskami i na lunch. Jest pięknie, spokojnie i nawet inne łódki które zatrzymują się w tym samym miejscu w tym samym czasie tak bardzo nie przeszkadzają. W zasadzie nie ma na co narzekać, ale...chyba jednak kajak byłby fajniejszy :)

Trafiliśmy do miejsca, które większość uznaje za raj. W końcu jest plaża, ciepły ocean, palmy i drinki. Ale jakoś nie umiemy się w nim odnaleźć. Irytuje nas traktowanie nas jak chodzących bankomatów i sztuczne zawyżanie cen do absurdalnego poziomu, co w zasadzie nie zdarzało się w innych miejscach, w których byliśmy. Brakuje nam otwartości i serdeczności Filipińczyków do której przywykliśmy przez cały wyjazd. Albo po prostu się nudzimy. Nie żebyśmy narzekali, bo nie zawsze można siedzieć na plaży z rumem za 4 zł za 350 ml (+ lód 40 gr) ale mamy chyba inne pomysły na to, co można nazwać rajem :)

środa, 15 lutego 2017

Miasto kontrastów

Manila to dziwny twór. Jest stolicą Filipin, nie będąc przy tym największym miastem kraju. W ogóle jak na azjatyckie standardy to niewielkie miasteczko: niecałe 2 miliony mieszkańców. Pod tym względem o prawie 1 milion wyprzedza ją sąsiednie Quezon City. Problem polega na tym, że miasta te nie są w żaden sposób rozdzielone, a jadąc z jednego do drugiego nie zauważa się, że zmieniło się miasto (nawet cena biletu na metro tego nie uwzględnia). Razem z trzema innymi miastami tworzą one tzw. Metro Manilę, będącym w zasadzie jednym miastem, liczącym sobie ponad 11 mln mieszkańców. Jakby tego było mało, po dodaniu czterech miast leżących na przedmieściach Metro Manili, otrzymujemy Mega Manilę. Tę zamieszkuje ponad 22 mln osób. I wszyscy twierdzą, że pochodzą z Manili...

Po przylocie turystów wita stare, betonowe, siermiężne lotnisko, z którego publicznym transportem dojechać można jedynie do najbliższej stacji naziemnego metra. Pociągiem, który bardziej przypomina tramwaj dojechać można do centrum. Do centrum, czyli w zasadzie gdzie? Pomijając oczywiście zamieszanie z kilkoma centrami kilku miast tworzących Manilę, to ścisłe centrum straciło swoje znaczenie w czasie II wojny światowej: miasto miało podobnego pecha co Warszawa i w czasie Bitwy o Manilę w lutym 1945 r. zostało doszczętnie zniszczone (głównie przez naloty Amerykanów). Centralna dzielnica Intramuros, dawniej będąca główną w mieście, dziś jest oazą ciszy, spokoju, dwupiętrowych domów i szwędających się tu i ówdzie kur. Całość otoczona jest murami zbudowanymi oryginalnie pod koniec wieku przez Hiszpanów. Wewnątrz murów: wielokrotnie odbudowana katedra, kilka kościołów i park. Pod murami: pole golfowe i widok na wielkomiejskie city. A dalej Manila którą straszy się dzieci.

Bo Manila jak wszystkie stolice w krajach Trzeciego Świata przyciąga biedę i problemy. Tu powstają slumsy, a dzieci żebrzą na ulicach. W żadnym innym miejscu na Filipinach nie widzieliśmy tylu bezdomnych i takiej biedy. Chyba nawet w Phnom Penh w Kambodży było lepiej.  Jednocześnie to miasto żyje - głośno, chaotycznie, 24 godziny na dobę. Nie byliśmy jeszcze w miejscu, gdzie o 4 nad ranem na wielopasmowych drogach są korki. Przed każdym bankiem (a jest tu ich niemało), ważniejszym hotelem, urzędem: ochrona z ostrą, długą bronią. Na każdej stacji metra i w centrach handlowych (a tych jest jakaś absurdalna liczba): kontrola bagażu. Nie wiem, czy dzięki temu czuliśmy się bezpieczniej.

Manila cieszy się niechlubną opinią miasta do którego przyjeżdża się, żeby wyjechać jak najszybciej. Trochę nie możemy dojść do porozumienia między sobą w tej kwestii. Jest to olbrzymie, chaotyczne, bardzo trudne w obsłudze miasto kontrastów. Jest biednie, ale jednocześnie jest tu jakiś niesamowity optymizm mieszkańców. Trochę nie ma co zwiedzać, ale nie można nie zobaczyć Chinatown. Hałas i poziom spalin przekraczają jakiekolwiek normy, ale w Intramuros trzeba uważać, żeby nie wejść na kurę. I choć białych ludzi nieustannie przybywa, to wszyscy uśmiechają się i pozdrawiają turystów, jakby nie widzieli ich od dawna. I wcale nie chodzi o wyciągnięcie od nich pieniędzy.

Na pewno Manila nie jest dobrym pomysłem na początek pierwszego wyjazdu do Azji Południowo-Wschodniej. Nie jest też dobrym początkiem zwiedzania Filipin. Ale jako punkt przesiadkowy na pewno warto. Tak żeby przekonać się, że Filipiny to nie tylko rajskie wyspy, ocean i dżungla.

PS.: Po fakcie okazuje się, że przeceniliśmy jakość wi-fi w hostelu. Zdjecia z Manili dorzucimy jutro.

niedziela, 12 lutego 2017

Bohol

Jest takie zwierzę które umie skakać na odległość 5 metrów, obracać głowę w sumie o 360 stopni (po 180 w prawo i w lewo), prowadzi nocny tryb życia, a chwytnymi silnymi palcami z łatwością dusi ofiarę. Dodatkowo posiada olbrzymie oczy - największe w stosunku do wielkości ciała spośród wszystkich ssaków. Prawdopodobnie nie chcielibyśmy spotkać czegoś takiego na żywo, ale tarsiery (albo po polsku wyraki) o których mowa, są wielkości pięści. A że występują tylko w kilku miejscach Azji, musieliśmy w swoich planach uwzględnić wyspę Bohol, która szczyci się największą populacją tych stworzonek.

A zatem - nocny autobus z Banaue do Manali, spóźniony o 5 godzin samolot, sprint przez lotnisko, taksówka, prom (swoją drogą wpadlibyście na pomysł puszczania klasycznego horroru o rekinach w czasie dwugodzinnego rejsu?)... W końcu jest - Bohol. I choć plany były ambitne, przez maraton ostatnich dwóch dni przełożyliśmy je "na jutro".

Na początek - kombinowana wycieczka na sąsiednią, połączoną mostem z Bohol wysepkę Panglao słynącą z ośrodków wypoczynkowych dla białych ludzi. Chwila przerwy na naładowanie baterii: jest plaża, ocean i rum z colą po 4 zł. Tylko słońca do tego brakuje. Ale nie przyjechaliśmy tu odpoczywać. Pora na przypomnienie sobie podstawowych zasad ruchu drogowego w Azji Południowo-Wschodniej. Chwila formalności i na jeden dzień stajemy się właścicielami czarnej strzały, czy też skutera jak ktoś woli. Jeszcze obowiązkowe i całkowicie nieużywane przez tubylców kaski, dzięki którym można łatwo rozpoznać turystów i jazda.

Zaczynamy z wysokiego C, walką o wydostanie się z Tagbilaran, jedynego dużego miasta na wyspie. Potem już jest z górki. Ruch ogranicza się do różnych wariantów na temat transportu publicznego i skuterów będących tutaj pojazdami rodzinnymi (cztery osoby i gitara, albo pięć osób z niemowlakiem- czemu nie?). Zasady ruchu proste: trąbisz i jedziesz. Ruch jest bardzo płynny - nikt nie zawraca sobie głowy np. zatrzymywaniem się przed skrzyżowaniem. Zamiast kierunkowskazów - wyciągnięta ręka. Tutaj to działa.

Pierwszy przystanek - rezerwat wyraków. Za kilka złotych przewodnik prowadzi nas po labiryncie ścieżek wskazując wczepione kurczowo w pnie palm zwierzaki. Jakby nie spojrzeć - słodziaki niesamowite. Choć są podobne do miniaturowych małp, nie mają z nimi wiele wspólnego. To taka mieszcząca się w dłoni kulka z niesamowicie długim ogonem i olbrzymimi oczami, którymi nie umie poruszać. Żeby spojrzeć na coś musi obracać całą głowę, stąd niebywałe możliwości obrotu szyi. Czysta abstrakcja.

Jedziemy dalej - wioska Loboc z kościołem, niestety kompletnie zrujnowanym podczas trzęsienia ziemi 4 lata temu. Potem dużo pól różowych, muzeum ryżu, wioska Carmen z typowym azjatyckim tagiem... w końcu zmienia się krajobraz i z płaskich pól wyrastają pagórki. A potem pagórki wypierają pola i wjeżdżamy w region Czekoladowych Wzgórz: półkulistych lub stożkowatych pagórków o wysokości od 30 do 100 m. Nazwę zawdzięczają brązowej barwie, którą przyjmują w porze suchej. Na wyspie jest ich ponad 1200, a regularność zarówno formy jak i zagęszczenia wzgórz stanowi pewną zagadkę. Niech ich genezę naukowcy tłumaczą sobie po swojemu, tutaj wszyscy wiedzą, że powstały z łez olbrzyma tęskniącego za swoją ukochaną.

I choć wszelki rozsądek kazałby wrócić z Czekoladowych Wzgórz do Tagbilaran, to jedziemy dalej. Mamy w planach prawie 200-kilometrową pętlę obejmującą południowe wybrzeże wyspy. Wprawdzie droga kilkukrotnie przerywana jest błotnisto-kamienistymi odcinkami, zaczyna lać niespodziewany o tej porze roku deszcz, a taki dystans to trochę dużo jak na taki skuterek, to zdecydowanie było warto. Dla błyskawicznie zmieniających się krajobrazów, uczucia samotności na drodze i wszystkich dzieciaków z zapomnianych wiosek, które biegły za skuterem tylko po to, żeby się przywitać.

Wpadliśmy tu tylko na chwilę. Krótkie dwa dni. Jutro znowu: samolot, samolot, autobus i kolejna wyspa. Tym razem w planach mamy wakacje na Palawan :)

piątek, 10 lutego 2017

Ciekawostki filipińskie #1: łowcy głów, kanibale i animiści

Północna część wyspy Luzon, a konkretnie góry Cordillera, zwane często Ifugao od nazwy prowincji, to takie miłe miejsce. Zwiedzając lokalne muzeum trafiamy na bardzo przekonywującą wystawę broni należącej nie tak dawno do lokalnej ludności. Towarzyszą jej zdjęcia wytatuowanych mężczyzn i kobiet z bransoletami sięgającymi do łokci, podpisane dość wymownie: "łowcy głów z gór Ifugao". Informacja ta szybko ulega rozszerzeniu i łowcy głów dodatkowo zostają kanibalami. A jeszcze później dowiadujemy się, że koniecznie musimy pojechać do odległej o 60 km Sagady obejrzeć trumny...

Ale po kolei. Informacje o polowaniu na głowy wrogów i kanibalizmie lokalnych plemion szły w parze. O ile pierwsza z nich jest potwierdzona - cóż nie są to jedyne ludy które w którymś momencie istnienia wpadły na pomysł ozdabiania swoich chat czaszkami wrogów - to źródło drugiej z nich jest nieco inne.

Pierwsi europejczycy którzy trafiali w góry Ifugao (i z nich wracali) przynosili informacje o panującym kanibalizmie. Dowodem na to miały być wiecznie czerwone usta i zęby tubylców. Dzisiaj biali odkrywcy zdziwiliby się, widząc tak samo czerwone uzębienie większości mężczyzn regionu. A przyczyna tego stanu rzeczy, jak i samej plotki, dawno już zdementowanej, jest prozaiczna: moma. Moma to lokalna używka, z której korzystają niemal wszyscy mężczyźni, a nawet niekiedy i dzieci. Składa się z liści betelu, liścia tytoniu, lokalnego orzecha Areca Palm i startego wapienia (ten ostatni ma za zadanie regulować ph całości specyfiku). Wszystkie składniki składa się w kulkę, pakuje do ust i żuje intensywnie. Betel wydziela intensywny czerwony sok, a tytoń pobudza ślinianki, więc efektem są grupy mężczyzn siedzących na ulicach i plujących bez przerwy na czerwono. Oprócz tego całość podobno orzeźwia, rozgrzewa i pobudza. Tego nie potwierdzimy, ale moma na pewno silnie uzależnia i pozostawia trudne do domycia czerwone zęby. Władze próbują walczyć z plagą momy, ale na oko sądząc - bezskutecznie. Trudno, żeby było inaczej, jeśli pakiet wystarczający na 4 porcje kosztuje 10 peso, czyli 80 groszy...

Mając do dyspozycji jeszcze jeden dzień w górach Ifugao zamiast jechać do wioski etnograficznej łowców głów, o 4:30 rano czekamy na autobus do polecanej Sagady. Wioska leżąca na wysokości 1600 m. n.p.m. słynie z jaskiń, ale jeszcze bardziej - z trumien. Wyjątkowych w skali świata, bo wiszących. Lokalne wierzenia w czasach przedchrześcijańskich uwzględniały reinkarnację, uznając przy tym, że po pochowaniu ciała w ziemi, duszy trudno jest się uwolnić. Ludzie doszli zatem do wniosku, że najlepszym sposobem na ułatwienie duszy dalszej wędrówki, będzie umieszczenie trumny z ciałem w miejscu, gdzie jej nic nie będzie ograniczać. Czyli powieszenie jej na skałach lub umieszczenie w jaskini tuż przy wejściu. I tak, najstarsze z trumien pochodzą sprzed kilkuset lat, a najmłodsze sprzed...kilkudziesięciu. Dlaczego niektóre wiszą, a inne leżą w jaskiniach? Otóż przed śmiercią każdy miał prawo wybrać czy woli "wisieć" czy "leżeć". Różnica jest taka, że jaskinia zapewnia ochronę, ale nieco krępuje duszę, a skała daje z kolei pełną wolność kosztem zabezpieczenia (metafizycznego oczywiście). Przy czym wybór to jedno, ale ostateczny głos miała rada plemienia. Współcześnie nad wsią góruje kościół, a pogrzeby odprawia ksiądz. Co sprowadza się do tego, że wraz z trumną umieszczaną w jaskini lub na skale umieszcza się tam też... krzyż. Pochowanym na cmentarzach zamiast zniczy pali się ogniska. Tutaj obrzędy pozostały te same co dawniej i trudno określić gdzie jest chrześcijaństwo, a gdzie animizm...

Sagada oferuje też inne atrakcje: jaskinie (też takie bez trumien), w tym jedną z podziemnym jeziorem, trasy trekkingowe i skały wspinaczkowe. My jednak znowu jesteśmy w niedoczasie. Łapiemy nocny autobus do Manili, potem samolot na Cebu i prom na wyspę Bohol...

środa, 8 lutego 2017

Jaki kraj, takie tarasy

Zwiedzanie Dubaju - stop - nocny lot na Filipiny - stop - całodzienne zwiedzanie Manili - stop - nocny autobus na północ wyspy Luzon - STOP! 

Zgubiliśmy strefy czasowe, godziny i dni tygodnia. Po sprawdzeniu: jest wtorek, wyjechaliśmy w piątek, w międzyczasie raz spaliśmy w łóżku. Dodatkowo jest 5 rano, ciemno i zimno (bo jak inaczej nazwać kilkanaście stopni w ciepłych krajach?). Siedzimy na plastikowych taboretach we wnętrzu wyklejonego ceratą lokalu, w którym czas zatrzymał się 50 lat temu. Po zamówieniu herbaty dostajemy styropianowe kubki, pudełko herbaty i termos wrzątku. W kineskopowym telewizorze leci chrześcijańskie disco. A jakiś człowiek tłumaczy nam, że to najlepszy moment żeby pójść na dwudniowy trekking. Coś tu zdecydowanie jest nie tak...

Sytuacja zmienia się po dawce snu, a przede wszystkim po wschodzie słońca. Kilkadziesiąt godzin spędzonych, żeby tu dojechać miało sens. A "tu" to Banaue - wioska leżąca na wysokości 1200 m. n.p.m. w górach prowincji Ifugao. I nie żebyśmy aż tak chcieli pojechać w góry. Po prostu nigdy nie widzieliśmy tarasów ryżowych. A te w regionie Banaue są (podobno) największe, najstarsze, najlepiej zachowane na świecie. Po prostu naj... Zasilane systemem irygacyjnym, rozciągające się na wysokości 1100-1500 m. n.p.m. zajmują powierzchnię 10.000 km kwadratowych. Obrazowo mówiąc: łączna długość wszystkich tarasów to połowa obwodu Ziemi. Nie mamy porównania, ale po prostu robią wrażenie. No i chyba nie bez powodu ponad 20 lat temu wpisano je na listę UNESCO.

Zwiedzanie regionu nie jest najprostsze. Temperatura nie przekracza 20 stopni, a wilgotność nie spada poniżej 90%. W związku z tym albo pada, albo jest gęsta mgła. Pełne zachmurzenie to jedyne na co można liczyć, a teoretycznie mamy porę suchą. Ale mamy tu tylko półtora dnia, więc jazda. Na pierwszy ogień idzie samo Banaue. Otoczone tarasami których początki datuje się na 2000 lat temu stanowi stolicę regionu i bazę wypadową do pozostałych miejsc. Tu są miejsca noclegowe, knajpy i przystanek autobusu. Jednocześnie trzeba pamiętać, że istnieją tutaj zatargi plemienne i nie należy brać przewodnika z jednej wioski do innej.

Bo będąc tutaj nie ma co poprzestawać na Banaue. Jedziemy do oddalonej o godzinę jazdy tricyklem, czyli skuterem z wyklepaną w domu przyczepką, wioski Batad. Otoczona układającymi się amfiteatralnie tarasami, oferuje też atrakcję w postaci trekkingu do wodospadu przy którym można się kąpać. A i tarasy biją na głowę te z Banaue. Albo po prostu przestało padać i całkiem wyjątkowo wyszło słońce. Do samej wioski nie da się tak prostu wjechać czymkolwiek. Droga (świeżo wybudowana) kończy się jakieś 2 km przed nią i dalej wszyscy, włączając mieszkańców z zaopatrzeniem, zmuszeni są do dreptania po dżungli. Poruszanie się po wiosce wymaga niezłej orientacji w plątaninie tarasów i wąskich ścieżek, stąd powszechne namawianie na płacenie przewodnikom. Przy odrobinie inwencji nie jest to jednak niezbędne. Zwłaszcza, jeśli lokalny pies koniecznie chce wskazywać drogę :)

Z Batad jest już tylko kilka kilometrów do Bangaan. Tamtejsze tarasy choć mniejsze, mają dla nas główną zaletę - w przeciwieństwie do innych regionów ryż zbiera się tam tylko raz w roku, więc pola są już obsadzone i mają barwę tak zieloną, że aż nienaturalną.

Półtora dnia chodzenia po polach ryżowych. W górę i w dół po stromych schodach. Albo po wąskich granicach tarasów. W deszczu i absurdalnej wilgotności. Zdecydowanie było warto, ale wystarczy. Jutro przejazd do Sagady - kolejnej górskiej wioski. A tam już inne atrakcje - wiszące trumny i takie tam :)


poniedziałek, 6 lutego 2017

Największe na świecie

Nie, nie największe miasto świata, ani nawet nie stolica swojego kraju. Ale Dubaj - bo to o nim mowa - choć zamieszkały jest "jedynie" przez 2 miliony osób, będąc przy okazji jedynym miastem jednego z siedmiu emiratów składających się na Zjednoczone Emiraty Arabskie - sprawia wrażenie jakby we wszystkim musiał być naj.

Przemiana Dubaju - tak jak i całych Zjednoczonych Emiratów Arabskich - to wynik odkrycia złóż ropy w 1966 r. W ciągu następnych 50 lat liczba ludności miasta zwiększyła się 40-ktotnie (!), a sam Dubaj stał się jednym z najnowocześniejszych i najbogatszych miejsc świata. Miasto wyrosło z pustyni, rozlewając się w niewyobrażalnym tempie. Ale najbardziej zaczęło rosnąć wzwyż. Kolejne wieżowce przerastały poprzednie, a samo city zajęło jakiś trudny do wyobrażenia obszar. Inne wysokościowe mieszczące głównie apartamenty (chociaż też np. jedyny na świecie 7* hotel), powstają nad wybrzeżem między trzema sztucznymi wyspami w kształcie palm (oczywiście największymi na świecie). Tylko w tym regionie powstaje 200 wieżowców o wysokości ponad 200 m, w tym siedem ponad 300 m.

Bo Dubaj jest też chyba największym na świecie placem budowy. Niewiele jest miejsc, gdzie można zobaczyć niebo bez dźwigu - tych jest tutaj 30% wszystkich na świecie. Ale nad tym wszystkim góruje niepodzielnie Burj Khalifa - ukończony w 2010 roku 163 piętrowy budynek, liczący sobie 829 m wysokości. Oczywiście - najwyższy na świecie ;) Wprawdzie niedługo przerośnie go o prawie 200 m budowany w Arabii Saudyjskiej Kingdom Tower, ale mamy dziwne wrażenie, że w Dubaju coś jeszcze wymyślą.

Jeśli architektura nie przekonuje kogoś w kwestii przepychu, to między wieżowcami znajduje się kilkanaście centrów handlowych. Ale gdyby to były zwykłe centra byłoby za prosto. Te w Dubaju prześcigają się by przyciągnąć uwagę. W jednym znajduje się pełnoprawny stok narciarski, zaś w największym centrum handlowym na świecie, czyli w Dubai Mall umieszczono pełnowymiarowe lodowisko hokejowe i oceanarium oferujące pływanie z rekinami. Mało absurdów? Dodajcie do tego zdobiący (wcale nie główny) korytarz kompletny szkielet diplodoka.

Całość Dubaju skomunikowana jest za pomocą dwóch linii metra (niespodziewanie tworząc największą na świecie w pełni bezobsługową sieć). Pieszy jest błędem systemu, nieprzewidzianym w założeniach miasta. Drogę z metra do Dubai Mall pokonuje się nadziemnym, zakrytym korytarzem przy pomocy ruchomych chodników. A mowa tu o odległościach ponad kilometra.

Ostatki normalności to stara dzielnica Deira. To tu są souki, czyli arabskie targi, gdzie kupić można wszystko (a zwłaszcza złoto), zjeść w ulicznej knajpie albo przejść się wąskimi uliczkami. Tu jest biednie i gwarno. Od bogatej nowoczesnej części oddziela go rzeka. To świat nie mający wiele wspólnego z wieżowcami widocznymi na horyzoncie.

Po jedynym dniu, przytłoczeni rozmachem, zastanawiamy się tylko który Dubaj jest prawdziwy...

piątek, 3 lutego 2017

A może znowu jakaś Azja?

Marzec 2016. Telefon.

- Robimy coś w lutym przyszłego roku? Jest promocja urodzinowa Cebu Pacific. Można lecieć z Dubaju do Manili i z powrotem za dwie stówy.

- Daj mi tylko sprawdzić kalendarz. Może akurat są wtedy ferie...

I tak o to kupiliśmy w zeszłym roku bilety z Dubaju do Manili. Kilka dni później dodaliśmy do tego zestawu loty z Pragi do Dubaju i z powrotem i już skroiła nam się niezła ucieczka od polskiej zimy. Jeszcze tylko poczekać na jesienną promocję AirAsia i można układać plan :) A że ta trafiła się akurat kiedy spaliśmy pod namiotem na Jurze, kiedy do głowy przychodzą "najlepsze" pomysły, dodatkowych biletów kupiliśmy całą masę.

W skrócie: 15 dni, 6 lotnisk, 4 wyspy, 3 kraje, 2 megamiasta i jedna okazja, by to wszystko ogarnąć.

Zaczynamy od śniadania w Pradze by kolację zjeść już w Dubaju. Potem cały dzień na zwiedzanie miasta i samolot do Manili. A później? Szybciej, szybciej - to nie urlop. Tarasy ryżowe w Górach Ifugao, postkolonialne Cebu, czekoladowe wzgórza na Bohol i 3 dni na rajskim Palawanie z obowiązkowym pływaniem kajakiem po Morzu Południowochińskim.

W międzyczasie zamierzamy raczyć się filipińskim rumem (oby bez filipińskiej choroby) i narzekać na - jak zwykle - przeładowany program, do którego i tak pewnie coś dorzucimy...