środa, 31 lipca 2013

Góry, po których nie da się chodzić

     Po wizycie w Karakolu, czyli miasta z którego prowadzą wszystkie szlaki turystyczne na wschodzie kraju i po odwiedzeniu pękającej w szwach lokalnej siedzibie CBT, powiedzieliśmy stanowcze "nie" najpopularniejszym trasom trekkingowym. Nie mając ochoty na spacer w tłumie turystów z Europy, stuknęliśmy palcem w mapę mówiąc "tam idziemy". Tak narodził się pomysł wejścia na przełęcz 3800m oraz spaceru do jeziora położonego nieopodal. Plan dość ambitny, ale prawdopodobnie wykonalny. Niestety, rzeczywistość szybko go zweryfikowała.
     Kirgiskie góry uparcie rzucają kłody pod nogi wszystkim, którzy chcą je zdobyć. Pierwszym problemem jest to, że doliny mają po 35km długości i zanim choć troche się w nie wejdzie, człowiek ma serdecznie dość chodzenia. Przyczynia się do tego problem drugi, czyli żar lejący się z nieba, bo góry te nie wymyśliły lasów i nie można nawet mieć nadziei na odrobinę cienia. A jeśli w górach jest jakakolwiek siedziba ludzi i prowadzi do niej coś, po czym można przejechać, to możesz być pewien, że jedyny samochód, który będzie tam jechał zatrzyma się przy tobie i kierowca każe ci ładować się do środka. Nie rozumie, że chcesz iść piechotą, a twoja asertywność maleje wraz ze wzrostem problemów pierwszego i drugiego. Ostatecznie daliśmy się podwieźć do góry i trochę jeszcze przeszliśmy po to, żeby uznać, że góry na wysokości 2500m też są piękne i uznając naszą przegraną, patrzyliśmy z dołu na przełęcz 3800m.
     Stwierdziliśmy tym samym, że jutro, gdy będziemy schodzić, nadrobimy górskie zaległości - 20km spaceru w dół powinno chociaż częściowo wytłumaczyć nasze niesportowe zachowanie z dnia poprzedniego.
     Wstaliśmy, zwinęliśmy namiot, wyszliśmy na szlak. Przeszliśmy około 2 kilometrów, a żar lał się z nieba mimo wczesnej pory; nadjechał samochód. I znowu oblaliśmy egzamin z asertywności...

PS. A może po prostu jesteśmy leniwi?

poniedziałek, 29 lipca 2013

Issyk-Kul - małe jezioro w górach...

     No, może nie takie małe, bo podobno drugie największe jezioro wyokogórskie na świecie: 130km długości, 70km szerokości i do 700m głębokości. Kawał jeziora w sumie - drugiego brzegu za nic nie widać. Tylko ośnieżone szczyty gdzieś tam majaczą - bo że w górach, to absolutna prawda. I to w górach nie bylejakich: Tien-Szan. A ta nazwa brzmi, przynajmniej dla nas magiczne.
     Mieliśmy wprawdzie plany, żeby spać w jurcie, ale plany cóż - są od tego, żeby je zmieniać. Zamiast tego w końcu rozostawiliśmy na plaży naszą własną, ciemnozieloną "jurtę" marki Hannah. I zostawiliśmy ją na tej plaży, żeby na wysokości 1600m. n.p.m. pójść pływać w zimnej, lekko słonej wodzie, patrząc przy tym na poszarpane, białe szczyty. I nie wiem co nas najbardziej zachwyciło: ten widok, taka ilość wody po suchym Uzbekistanie, to, że w końcu stawiamy namiot tam gdzie chcemy, czy po prostu, że tu jesteśmy.
     A wieczorem, w towarzystwie dwóch dziewczyn ze Szwajcarii zostaliśmy zaproszeni na imprezę na plaży. Wprawdzie nie o takiej imprezie marzylismy, bo średnia wieku zdecydowanie przekraczała 45 lat, zamiast drinków z palemką podawano kumys (lekko sfermentowane mleko, o którym można powiedzieć wiele, oprócz tego, że jest smaczne), a głównymi gwiazdami byliśmy my. Ale była muzyka: konkurs piosenki kirgisko-szwajcarsko-polskiej przy dźwiękach akordeonu i lokalne tańce. A czego więcej można chcieć?
    

sobota, 27 lipca 2013

Lenin wiecznie żywy

     Jeśli któreś z odwiedzanych przez nas miast wymaga ustawy o dekomunizacji, to jest to właśnie Biszkek. Natężenie sierpów i młotów, znaków Kirgiskiej SSR, pomników ku czci (w tym jeden z hołdem: "walczyliśmy za komunizm") i innych pamiątek po minionej epoce przekracza dopuszczalne przez nas normy przynajmniej kilkukrotnie. Wprawdzie pomnik Lenina zdjęto z głównego placu miasta, ale zrobiono to tylko po to, żeby postawić go naprzeciwko parlamentu. Zresztą klomb przed tym budynkiem układa się w czerwoną gwiazdę na złotym tle, więc przynajmniej jest spójność ideologiczna. Tego wszystkiego dopełnia olbrzymi pomnik "na pamiątkę dobrowolnego wstąpienia Kirgistanu w skład Rosji". Aż się Międzynarodówka na usta ciśnie.
     Jednak spacer śladami komunizmu to nie wszystko co to miasto może zaoferować turystom. Biszkek okazał się być nadspodziewanie przyjemnym miastem. Nie zachwycił nas, ale też nie odrzucił, tak jak Taszkent. Zbudowany na regularnej siatce ulic zadziwia ilością zieleni, fontann i budynków w kolonialnym stylu. Bardziej niż stolicę, przypomina prowincjonalne miasto, które wprawdzie lata świetności ma dawno za sobą, ale dalej się stara i tętni życiem. Zwłaszcza wieczorem, przy głównym placu miasta, przy głośnej kirgiskiej muzyce i podświetlonych fontannach. Pozostała część, podświetlona, a nawet oświetlona już niestety nie jest. Po zmroku spacer do domu grozi w najlepszym razie złamaniem nogi w jednej z licznych dziur w chodnikach lub potrąceniem przez samochód pędzący po nieoświetlonej drodze.
     Miasto nie oferuje wiele do zwiedzania (a w zasadzie prawie nic), ale cóż - dla nas, po przesycie z miast Uzbekistanu to nawet dobrze. Wprawdzie od rana prześladuje nas pech i nie załatwiliśmy nic z tego co chcieliśmy, ale jest prosty sposób na pocieszenie - w Biszkeku, jak przestało na stolicę muzułmańskiego kraju, w sklepach kupuje się wódkę na kieliszki. 100g - 1zł. Na zdrowie!

     Jutro zmieniamy scenerię i obiecujemy, że na razie miast nie będzie. W planach górskie jezioro Issyk-Kul i kanion, albo gorące źródła. Co wyjdzie - zobaczymy ;)

piątek, 26 lipca 2013

580km strachu (i zachwytu)

- W Polsce macie teraz nowego prezydenta?
- Tak, poprzedni zginął w katastrofie w Smoleńsku.
- Wola Allaha...

     Taką puentą zakończyła się nasza rozmowa z muzułmańskim  fatalistą, którą zabijaliśmy czas czekając na transport do Biszkeku. Droga z Jalal-Abadu do stolicy zajmuje 9 godzin, prowadzi przez zachodni skraj Tien-Szanu, wspina się na przełęcze dochodzące do 3500m.n.p.m. i ogólnie obfituje we wrażenia. Kiedy w końcu znaleźliśmy kierowcę, niestety okazał się być takim samym fatalistą jak ów muzułmanin. Bo chyba tylko wiara we własną nieśmiertelność skłaniała go rozpędzania samochodu do ponad 100km na krętych górskich drogach, wyprzedzania na zakrętach i nie włączania świateł w tunelu. Pozostało nam przymykać oczy kiedy jechał wprost na czołówkę, hamował z piskiem przed wyrastającymi nagle na drodze kamieniami czy bez zwalniania wjeżdżał do pozbawionego wentylacji, ponad dwukilometrowego tunelu, w którym kilka lat temu miał miejsce jeden z większych wypadków drogowych tego kraju. Współpasażerowie bardziej od nas przywykli do brawurowego stylu jazdy nie podzielali naszych lęków. Tak samo, jak nie mogli zrozumieć czemu przez całą drogę tkwimy przy oknach i chłoniemy widoki. To co nas zachwycało, na nich nie robiło najmniejszego wrażenia. Za oknami migały samotne turnie, ściany skalne, ośnieżone szczyty, oszałamiająco lazurowe jeziora i wodospady, stada koni i jurty, a my nie mogliśmy się nasycić. Patrzyliśmy jako miłośnicy gór, geografowie czy wreszcie jako zauroczeni turyści - i cały czas nie mieliśmy dosyć. Niestety, kierowca tak jak nie rozumiał naszego strachu, tak samo nie pojmował zachwytu i nie myślał nawet zatrzymać się na chwilę, pozwolić nam wyjść z samochodu, odetchnąć zimnym powietrzem i zrobić kilka zdjęć. W efekcie całą drogę pokonaliśmy w 7 godzin, ale pozostały po niej napięte nerwy i straszliwy niedosyt.

     Ubolewania nad niezrozumieniem nas przez kierowcę urozmaicały nam rozmowy na temat jedzenia, które mogliśmy prowadzić bo wyjątkowo się zagraliśmy i żadne z nas nie miało problemów żołądkowych.
- Mam ochotę na kawę z mlekiem...
- A ja na batona.
- I na ziemniaki...
     Niestety: kawę pijają czarną, jest tak gorąco, że batony się topią, a na ziemniaki trafiamy głównie w postaci dodatku do chleba. Ostatecznie jedliśmy manty, czyli pierogi z baraniną. A baranina już nam bokiem wychodzi: baranina w zupie, baranina z ryżem, baranina w bułce. Kebab z baraniną, szaszłyk barani. Baranina była nawet w hamburgerze. Coś czuję, że na kolację też będzie baranina...

PS.: Na koniec zdjęcie kota, bo to zawsze podnosi oglądalność :-)

czwartek, 25 lipca 2013

Stumilowy orzechowy las

     Arslanbob - mała wieś niedaleko Jalal-Abadu (bynajmniej nie afgańskiego) słynie głównie z produkcji orzechów włoskich. Nie ma w tym nic dziwnego, biorąc pod uwagę fakt, że w jej sąsiedztwie rośnie największy orzechowy las na świecie, o powierzchni prawie 60 000 hektarów. Na szczęście nie przyjechaliśmy tu we wrześniu - wszyscy mieszkańcy zbierają wtedy orzechy, a wieś kompletnie się wyludnia. Przynosi to jednak korzyść w postaci 1 500 ton świeżych orzechów.
     Jako, że wieś jest położona w górach, nie brakuje także typowo górskich atrakcji, takich jak możliwość zdobycia górującego nad osadą szczytu Babash-Ata o wysokości ponad 4400 m.n.p.m. Tacy fajni jednak nie jesteśmy i kontentujemy się jedynie spacerem nad 23 metrowy wodospad i punkt widokowy. Po drodze spotykamy turystów, wszyscy są jednak Kirgizami z pobliskich miast, którzy w wolny dzień wybierają się poza miasto. Dojście do wodospadu szczelnie obstawione  jest przez stoiska z lokalnymi przysmakami - kulkami z suszonego (?) sera, które mimo, że wyglądają ciekawie, nijak nam nie smakują.
     Jutro czeka nas długa podróż do Biszkeku. Górska droga, na dystansie ponad 500 kilometrów, pokonuje kilka przełęczy o kilkaset metrów przewyższających najwyższy szczyt Polski...

środa, 24 lipca 2013

CBT - czyli jak dobrze zarabiać na turystach

     Upychamy rzeczy w plecakach, sprawdzamy czy nic nie zostało w pokoju, kupujemy wodę i idziemy na dworzec marsztutek, kłócąc się po drodze z taksówkarzami - czyli zaczynamy standardowy dzień, który sprowadza się do kilku czynności: gdzieś (czymś) dojechać, coś zjeść i znaleźć nocleg. A przy okazji czegoś się dowiedzieć i coś zobaczyć. Po przejechaniu całego Uzbekistanu jesteśmy nieco zmęczeni i raczej negatywnie nastawieni - tamten kraj jest bardzo nieprzyjazny dla turystów podróżujących na własną rękę. Kirgistan jednak pozytywnie zaskakuje. Wszyscy wskazują dobrą drogę, marszrutki są tańsze i większe niż uzbeckie, a nawet taksówkarze są mniej natrętni. Na domiar wszystkiego kierowca, którego ojciec służył w Polsce przez 4 lata, czuje z nami pewną więź i wpuszcza nas na miejsca dla VIPów, czyli do szoferki, gdzie jest więcej miejsca i można otworzyć okna. Patrząc na tył busa, gdzie na dwóch siedzeniach siedzą po trzy osoby rozumiemy jaki to przywilej. Dobrze jest być turystą!
     Ostatecznie 200km jedziemy trzema marszrutkami i zajmuje nam to ponad pięć godzin, w czasie których dochodzimy do wniosku, że lubimy Kirgizów. Zaledwie wsiądziemy, jesteśmy już z sąsiadami po imieniu i wymieniamy się muzyką z telefonów (Brat, to kirgiska muzyka!), a to tylko początek rozmowy. Atmosfera zupełnie inna niż wśród nieufnych Uzbeków.
     Ostatnia marszrutka zostawia nas we wsi położonej na 1600m.n.p.m. Wokół rozpościerają się ośnieżone szczyty, ale zanim zdążymy się rozejrzeć czy choćby wyjąć bagaże, podchodzi do nas mężczyzna i uśmiechając się arsenałem złotych zębów, zagaduje poprawną angielszczyzną. Okazuje się być pracownikiem miejscowego CBT, czyli przyczyny, dla której Kirgistan jest tak przyjazny dla turystów. W rozwinięciu brzmi to Community Base Tourism i sprowadza się do skupienia ludności mieszkającej w turystycznym miejscu i zainteresowanej zarabianiem na turystach, w jedno z 16 biur w całym kraju. Po chwili trafiamy do lokalnej siedziby i oglądamy mapy, zdjęcia i propozycje tras wycieczek. Po chwili mamy zorganizowany nocleg - bo CBT skupia wszystkich u których można się przespać. Co ważne, wszystkie miejsca oferują ten sam standard, za tę samą, niewygórowaną cenę, tj. około 8 dolarów za pokój z obfitym śniadaniem. Czekamy jeszcze kilka minut na przewodnika - dziewięcioletnią córkę naszego gospodarza i w końcu idziemy z nią do prawdziwie kirgiskiego domu. Żegnani informacją, że mamy przychodzić w razie jakichkolwiek pytań, nieco skołowani sprawnością systemu, dochodzimy po raz kolejny do wniosku, że to nie jest nasza ostatnia wizyta w Kirgistanie.

Tym razem bez zdjęć, bo .... tak :-) Będą jutro.

poniedziałek, 22 lipca 2013

Osz, Ty...!

     Wyobraźcie sobie Kraków, zbudowany przez Rosjan i w 40% zamieszkany przez Niemców. Widzicie? Drugie największe miasto kraju, zbudowane przez jeden nieprzyjazny naród i zamieszkany przez drugi, z którym w sumie też przez lata nie układało się najlepiej? To dołóżcie do tego zdarzające się co kilka lat zamieszki na tle etnicznym. Macie? Jeśli do tego dodacie powszechny, środkowoazjatycki bałagan - jest spora szansa, że zobaczycie Osz, czyli drugie miasto Kirgistanu, które w znacznej części zamieszkują Uzbecy.

     Osz skupione jest wokół dwóch obiektów: bazaru i postsowieckiego parku rozrywki. Obie te rzeczy są nie byle jakie. Bazar jest największym bazarem Azji Centralnej i rozciąga się na długości ponad kilometra. Kupić można wszystko: od kirgiskich strojów ludowych, przez warzywa, aż po dopiero co oprawione mięso. Bazar tętni życiem aż do wieczora, a sprzedawcy - w przeciwieństwie do bazarów Uzbekistanu - nie zaciągają do środka swojego stoiska każdego, kto zatrzymał się żeby popatrzeć. Jest tłoczno, gwarno i głośno, ale w absolutnie nieirytujący sposób. Wybieramy owoce, oglądamy ludowe instrumenty, przestajemy przy różnych stoiskach i nikt niczego nam nie wciska w ręce. Co za ulga!
     Park rozrywki swoje najlepsze lata ma już za sobą, ale dalej przyciąga mieszkańców. Diabelski młyn, strzelnice, karuzele, a wszystko skupione wokół samolotu Jak-40, pomimo upływu lat dalej działa i jest śmiesznie tanie. Zaszaleliśmy i poszliśmy na diabelski młyn - kosztowało nas to astronomiczną kwotę 30 sum, czyli około 2 zł. Osz widziane z góry nie przedstawia jednak najlepszego widoku - składa się głównie z bloków z wielkiej płyty. Zupełnie inaczej wygląda zachodnia strona, gdzie nad miastem góruje szczyt ze "starożytnym" meczetem, w którym podobno modlił się sam Mahomet, oraz obowiązkową kirgiską flagą. Patrząc tam, wiemy już na co poświęcimy najbliższe godziny.

     Od wyjazdu z Uzbekistanu wszystko idzie łatwiej. Walutę wymieniamy w kantorze, nie pokazujemy dokumentów co pięć minut, nie targujemy się o wszystko (istnieją oficjalnie podane ceny i rozkłady jazdy!). Nawet ludzie częściej się uśmiechają. Dodając do tego śmiesznie niskie ceny niektórych rzeczy - czujemy, że trafiliśmy we właściwe miejsce.

niedziela, 21 lipca 2013

"Kirgiz: Allah, Allah!"

- krzyknął nasz kierowca, kiedy zbliżaliśmy się do uzbecko - kirgiskiej granicy i wzdłuż szosy wyrósł wysoki na 3 metry mur, zwieńczony pięknym kolczastym drutem. Za nim stał meczet, jak można się było domyśleć po zacytowanych w tytule słowach, proweniencji kirgiskiej. Oznaczało to jednocześnie wjazd do strefy nadgranicznej. Fakt ten został przez nas odnotowany bez najmniejszych wątpliwości. Kontrola paszportów, żołnierze z karabinami oraz zmiana samochodu - okazało się, że nasz kierowca nie miał licencji(!) na dalszą jazdę.
     Po kilku kolejnych kilometrach granica. W obustronnej demonstracji siły wyczuwa się dość napiętą atmosferę. W końcu Uzbecy i Kirgizi nie raz skakali sobie do gardeł, o czym świadczą chociażby wydarzenia z Osz z 2010 roku. Wychodzimy z auta, wydajemy ostatnie tysiące sumów i kierujemy się w stronę budynku z napisem "O'zbekistan Respublikasi". Kolejna kontrola dokumentów i naszym oczom ukazuje się niezborny tłum Uzbeków.
     Sporo się naczytaliśmy (i nasłuchaliśmy) o przekraczaniu uzbeckiej granicy: dokładne sprawdzanie placków, przeglądanie zdjęć z aparatu, konfiskaty lekarstw... Nasz chytry plan przewidywał całkowite wyparcie z pamięci powszechnego tutaj języka rosyjskiego i rozmawianie wyłącznie po angielsku w sytuacji, w której nikt poza nami go nie zna, zakładając, że w opinii władzy jeśli nie można się z turystą dogadać, należy go czym prędzej wypuścić (i przekazać problem, czyli nas, Kirgizom). Na nasze nieszczęście dostajemy karty deklaracji celnej (po angielsku!) od anglojęzycznej Pani policjant. W ten sposób nasz plan wziął w łeb, a obawy nie zniknęły.
     Po wypełnieniu deklaracji i ustawieniu się do sporej kolejki zostaliśmy wywołani przez celnika: mamy podejść od razu, bez czekania. Na szczęście nasze papiery (przynajmniej w opinii Pana Władzy) były w porządku i mogliśmy przejść kontrolę bagażu (paszport sprawdzany czwarty raz). Z przyczyn nieznanych wszyscy chcą wiedzieć, czy znamy język włoski. Po raz kolejny jednak mamy szczęście: nikt o nic nie czepia i idziemy dalej.
     Oczywiście to nie koniec zabawy. Teraz kolejka do odprawy paszportowej, z której również zostajemy wywołani i obsłużeni poza kolejnością (paszport po raz piąty). Musimy się również pochwalić skrupulatnie zbieranymi kwitkami rejestracyjnymi, które widać na zdjęciu. W końcu celnik przystawia pieczątkę. Wiktoria!
     Wbity stempel wyjazdowy oznacza, że opuściliśmy nieprzyjazny turystom uzbecki grunt i możemy wejść do Kirgistanu... po kolejnej, uzbeckiej kontroli paszportowej. W końcu w opinii celnika mogliśmy ominąć poprzednie pięć...
     Kirgistan jest kompletnym zaprzeczeniem Uzbekistanu. Jeden raz pokazujemy paszport, dostajemy stempel i już. Możemy jechać do Osz marszrutką za 60 groszy...

sobota, 20 lipca 2013

O uzbeckiej kuchni słów kilka, czyli rzecz o wyższości melona nad arbuzem

     Uzbekistan jest brązowo-żółto-niebieski. Brązowe są domy, karłowate drzewka rosnące nie wiadomo w jaki sposób, sucha ziemia. Żółte jest palące wszystko słońce, piasek i złote zęby Uzbeków. Niebieskie są kopuły meczetów, plakaty propagandowe i niebo, chociaż to ostatnie ma bardzo jasny odcień błękitu, jakby nawet ono było wypalone przez upał.
     Uzbekistan pachnie kminem rzymskim, suchością i czymś jeszcze, czego nie umiem nazwać, ale po czym od razu można poznać, że jest się daleko od domu. A wieczorem, kiedy wszyscy polewają swoje podwórka wodą, intensywnie pachnie wilgocią.
     A smakuje... Tak, Uzbekistan zdecydowanie smakuje melonem. I jeszcze płowem.

     Knajpa, do której nieco nieśmiało weszliśmy za Uzbekiem budzi skojarzenia z Warszawą. Albo raczej - w pewien nieuchwytny sposób kojarzy się z praską mordownią. Sami byśmy pewnie nie weszli, ale nasz przewodnik prowadzi, więc: raz się żyje. Zdejmujemy buty i na podwiniętych nogach siadamy przy niskim stoliku. Jemy we trójkę - dwaj nasi towarzysze nie będą z nami jeść - jest Ramadan, a my jesteśmy w Dolinie Fergany, czyli strefie najbardziej ortodoksyjnego islamu w Uzbekistanie. Ale w tym kraju nawet "najbardziej ortodoksyjny" jest dość liberalny: spotkaliśmy zaledwie kilka kobiet z zasłonionymi twarzami i jedynie nieliczni poszczą w Ramadan. Tak czy inaczej, chłopaki niczego nie jedzą od wschodu do zachodu słońca. Dla nas tymczasem podają czarki i imbryk z obowiązkową zieloną herbatą, kompot, sałatkę z pomidorów, zsiadłe mleko z przyprawami i dwa placki lepioszki, czyli chleb. Po chwili dostajemy również olbrzymi talerz płowu: ryż, marchewka, cebula, czasem rodzynki i cieciorka, smażone z przyprawami i baraniną. W dzisiejszym wariancie również z ugotowanym i podsmażonym jajkiem oraz liśćmi winogron. Nasz gospodarz polewa herbatę i ewidentnie nie wie co zrobić ze mną jako kobietą. W końcu z wahaniem, trzymając rękę na sercu podaje mi czarkę. Kiedy dziękuję po uzbecku kolejne lody zostają przełamane. Rozglądam się po sali - jestem jedyną kobietą, a my prawdopodobnie jesteśmy pierwszymi turystami w historii lokalu. Uzbek z dumą, jakby sam ugotował obiad, zachęca do jedzenia. Po chwili wahania jemy we trójkę z jednego talerza i zagryzamy maczanym w mleku chlebem. Oj, dobre, tylko jak zwykle - tłuste. Nasz towarzysz nie może pojąć, że w Polsce nie jemy płowu - tutaj je się go na obiad i na kolację. W domu i na mieście. Wszyscy go gotują, a każdy inaczej.  "Nasz" Uzbek wzdycha, że płow który jemy jest źle zrobiony - za mało tłuszczu. Jak będziemy w jego mieście - tam to dopiero robią płow! Jeśli jest bardziej tłusty od tego, to ja mimo wszystko podziękuję...
    
      Na deser obowiązkowo owoce. Już jadąc dalej pogryzamy nektarynki i patrzymy na migające za oknami kolejne stragany z owocami. Królują arbuzy i melony. Zatrzymujemy się przy jednym, kupujemy melona. Sprzedawca nie może się nadziwić, że tylko jednego, więc tłumaczymy, że musimy go dzisiaj zjeść. To może jeszcze arbuza?
      Bo taki melon, to na dwie osoby idealne rozwiązanie - schłodzony przez noc jest świetny jako śniadanie. Albo drugie śniadanie. Jako obiad, albo kolacja też daje radę - bo Uzbekistan melonami stoi.

PS.: Jutro czeka nas ostatnie uzbeckie śniadanie i mam szczerą nadzieję, że nie będzie to kasza gryczana z jajkiem sadzonym jak dzisiaj. Potem już Kirgistan! ;)

czwartek, 18 lipca 2013

Dalej Jedwabnym Szlakiem

     Jeśli mieszkający na stałe w Korei Kanadyjczyk tłumaczy ci podstawy gramatyki japońskiego, a całość odbywa się w Uzbekistanie oznacza to, że trafiłeś do pozytywnego miejsca. Hostel w Samarkandzie zdecydowanie się do takich zalicza. Od wczoraj robimy to, co najbardziej lubimy, czyli poznajemy pozytywnie zakręconych ludzi: Niemiec wyjaśnia, że samotne przejechanie rowerem przez 500km pustyni nie jest niczym trudnym, Polacy dyskutują o drodze przez Pamir, ktoś porównuje wrażenia z Turkmenistanu... Pijemy zielona herbatę, jemy arbuzy podawane co jakiś czas przez pracowników, dyskutujemy o cenach i możliwościach, dochodząc do tak absurdalnych tematów jak wizyta w Korei Północnej i nie bardzo możemy zebrać się, żeby wyjść i zwiedzać.

      Prawdę mówiąc przed przyjazdem do Samarkandy nie bardzo mieliśmy ochotę na wizytę w kolejnym mieście Jedwabnego Szlaku. W pewnym momencie wszystkie meczety, medresy, minarety i cała reszta uzbeckiego "must see" zamiast zachwycać, zaczyna wyglądać tak samo. Jednak będąc w tym kraju nie sposób nie przyjechać do Samarkandy. Sama nazwa brzmi magicznie, a długa i burzliwa historia miasta sprawia, że jest tu co oglądać. Kluczowe miasto na drodze z Chin do Europy kilkukrotnie przeżywało rozwój i upadek, jednak ostatecznie wydźwignęło się do roli jednego z najważniejszych (przez 6 lat było nawet stolicą Uzbeckiej SSR) i w opinii niektórych najpiękniejszego miasta regionu.

      Bo faktycznie, Samarkanda zachwyca rozmachem budowli. Registan - zespół trzech ogromnych medres, które wybudowano w ekspresowym tempie (jedną z nich ukończono w trzy lata!), meczet, który przez wieki był największą budowlą islamskiego świata, aleja mauzoleów... Jednocześnie Samarkanda ma najbardziej europejski i turystyczny charakter ze wszystkich dotychczas odwiedzonych przez nas miast. Same zabytki nie tworzą sensownego centrum, tylko rozrzucone są między współczesnymi budynkami i komunistycznymi blokami z wielkiej płyty. Całość sprawia bardzo chaotyczne wrażenie i ostatecznie - nie zachwyca tak, jakby mogło. Ale może po prostu to my jesteśmy zmęczeni zabytkami.

      Ostatecznie snujemy się od meczetu do meczetu, sprawdzamy kalendarz, zabieramy się w końcu za jakieś sensowne planowanie przyszłości i dochodzimy do wniosku, że najwyższa pora zacząć się śpieszyć. Plan na najbliższy czas: jutro przeskok do Doliny Fergany (wschodni Uzbekistan), a potem żegnamy się z tym krajem i jedziemy do Kirgistanu. Tam w końcu będzie trochę chłodniej. I będą drzewa!

Ps. W najbliższym czasie postaramy się zrobić sobie jakieś ładne zdjęcia :-)

wtorek, 16 lipca 2013

Buchara - święte miasto Uzbekistanu

     Przyjazd do Buchary położonej między Chiwą a Samarkandą jest zazwyczaj drugim punktem programu wycieczki po Uzbekistanie. Miasto ma wyjątkowo turystyczny, jak na Uzbekistan, charakter, czyli można bez specjalnego wysiłku wskazać pojedyncze grupy przybyszów z Europy. O żadnych tłumach nie ma jednak mowy. Co ciekawe, miejscowi inaczej interpretują fakty i według nich, potencjalnych źródeł dolarów jest cała masa. Widać to szczególnie podczas szukania noclegu, kiedy we wszystkich hotelach słyszymy, że "za mniej się nie da", bo przecież takie tłumy turystów na ulicach i w ogóle tłok olbrzymi, a miejsc do spania brak... Rzecz jasna, w rzeczywistości hotele stoją puste :-)

     Buchara jest kolejnym "turystycznym" miastem z uzbeckim charakterem. Gdy wychodzi się wieczorem na główny miejski plac, grupy turystów giną pośród tłumów lokalnej społeczności - młodych par, czy kumpli spotykających się na piwo. Nie brakuje również milicjantów - tak, aby nie zapomnieć, że to Uzbekistan. Tutejsi przedstawiciele władzy są jednak zdecydowanie mniej stanowczy niż ich koledzy w Taszkencie.

     Przewodnik twierdzi, że Buchara jest najświętszym miastem Azji Centralnej. Liczba mauzoleów, medres, minaretów, (medres), meczetów (i medres) jest ogromna, a każdy budynek wydaje się być bardziej okazały od poprzedniego. Wszystkie te budowle sięgają IXw, a pamiętając, że w naszej części świata budowano wtedy lepianki, trudno pozbyć się podziwu dla tej architektury.

    Miasto jest pełne pamiątek, ale nie takich, do jakich przywykliśmy w Europie, czyli kiczu z Chin (prawdopodobnie ma to związek z prezydenckim zakazem importu towarów z tego kraju). Na straganach króluje lokalna Cepelia - ręcznie wyrabiana biżuteria, noże z wykutymi kunsztownie wzorami, jedwab i porcelana. Choć podziwianie gotowych wyrobów sprawia frajdę, nic nie zastąpi oglądania procesu ich produkcji: kolejnego płukania dywanów, malowania miniatur, haftowania czapek... Twórcy nie tylko pozwalają się fotografować, ale niekiedy nawet o to zabiegają. Co ciekawe, nie wymagają przy tym wykupienia połowy asortymentu.

      Stare centrum miasta jest nadspodziewanie ciche i spokojne. Zupełnie inaczej niż główna ulica miasta, prowadząca do bazaru: kierowcy trąbią, sprzedawcy zachwalają towar, taksówkarze namolnie proponują swoje usługi... Dodatkowo wszyscy bacznie przyglądają się jak wybieramy towar na bazarze. Od tego wrażenia podglądania nie możemy się uwolnić nawet, kiedy w kuchni naszego guest house gotujemy obiad - każdy nasz ruch śledzą cztery pary oczu: gospodyni i jej córek. Ostatecznie, niezbyt często w kuchni uzbeckiego domu gotuje się gruzińskie adżapsandali :-)

poniedziałek, 15 lipca 2013

Kraj bez cennika

      Kiedy słońce prarzy niemiłosiernie, plecaki ciążą, żołądek domaga się swoich praw, a człowiek ma już absolutnie dość wszystkiego, szukanie noclegu jest ostatnią rzeczą, która sprawia przyjemność. Zwłaszcza, jeśli jest to szukanie noclegu w Uzbekistanie. W tym kraju jest to czynność która obfituje we wrażenia, z perspektywy nawet śmieszne, chociaż kiedy się zdarzają piekielnie irytujące. Zupełnie jak w tym dowcipnie o wrzątku:
- Jest prysznic?
- Oczywiście.
- A możemy skorzystać?
- Możecie. Tylko wody nie ma.
      A kiedy już znajdzie się dobre miejsce które ma wszystko co potrzeba z prysznicem (i wodą) włącznie, kiedy ustali się cenę i rozłoży rzeczy - nawet wtedy nie należy oddychać z ulgą. Bo gospodarz może nagle oświadczyć, że ustalaliście nie 20 tysięcy, tylko 30 i nie za pokój, tylko za osobę. Bo w tym kraju cena - to pojęcie względne.

      W każdym miejscu wartość tego samego pliku dolarów jest inna. Tutaj wręcz dosłownie. To ile wart jest banknot 100$ zależy od wielu rzeczy, a przede wszystkim od przyswojenia faktu, że kurs proponowany przez państwo jest, delikatnie mówiąc, nieatrakcyjny. Jak już się z tym pogodzimy i uznamy za lokalny folklor i rodzaj rozrywki, której wymiana waluty niewątpliwie dostarcza, musimy znaleźć miejsce, gdzie możemy wymienić zielony papierek na plik uzbeckiego "siana". Pomocą służą taksówkarze, hotele, sprzedawcy pamiątek (może pocztówkę, może koszulkę, może walutę wymienić?) i przede wszystkim - bazary. Kurs czarnorynkowy, w zależności od ilości wymienianych pieniędzy i zdolności negocjacyjnych waha się od 2500 do 2800, przy kursie oficjalnym 2100 som za1$. Wbrew obawom, na prowincji kurs jest lepszy, a na pewno nie gorszy niż w stolicy.

      Ale o ile bazarową wymianę walut można uznać za atrakcję, to brak ustalonych cen za podstawowe produkty często atrakcją już nie jest. Targować się trzeba o melony na bazarze, przejazd taksówką, czy nocleg w hotelu, ale jest to całkiem zrozumiałe, nawet dla najbardziej konserwatywnych przybyszów z Europy. Jednak zmienne ceny chleba lub wody, czy próba wyciągnięcia od turystów większej kasy mimo wcześniejszych ustaleń, jest już dość irytująca. Na całe szczęście, Uzbekistan jest tanim krajem nawet, gdy negocjacje kończą się niepowodzeniem, lub zostało się "oszukanym" przez chciwego Uzbeka. W końcu, 20 zł za obiad na 2 osoby to nie tak dużo, mimo, że pewnie można wywalczyć jeszcze kilka złotych, a ostateczna cena powstała przez doliczenie do rachunku różnych, niezamawianych pozycji.

      Ostatecznie należy dobrze liczyć kasę, nie słuchać nikogo, kto cokolwiek oferuje, pamiętać, że ceny są negocjowane wszędzie, nawet w muzeach i włączyć asertywność "poziom Uzbekistan".

      Aktualnie jesteśmy w Buharze, gdzie śpimy w wynegocjowanym hotelu (10000som czyli 4$ za osobę - tutejszy rekord), jemy wytargowanego melona (3000som) i chyba nie mamy już siły, żeby iść na obiad i kłócić się o cenę.