sobota, 20 lipca 2013

O uzbeckiej kuchni słów kilka, czyli rzecz o wyższości melona nad arbuzem

     Uzbekistan jest brązowo-żółto-niebieski. Brązowe są domy, karłowate drzewka rosnące nie wiadomo w jaki sposób, sucha ziemia. Żółte jest palące wszystko słońce, piasek i złote zęby Uzbeków. Niebieskie są kopuły meczetów, plakaty propagandowe i niebo, chociaż to ostatnie ma bardzo jasny odcień błękitu, jakby nawet ono było wypalone przez upał.
     Uzbekistan pachnie kminem rzymskim, suchością i czymś jeszcze, czego nie umiem nazwać, ale po czym od razu można poznać, że jest się daleko od domu. A wieczorem, kiedy wszyscy polewają swoje podwórka wodą, intensywnie pachnie wilgocią.
     A smakuje... Tak, Uzbekistan zdecydowanie smakuje melonem. I jeszcze płowem.

     Knajpa, do której nieco nieśmiało weszliśmy za Uzbekiem budzi skojarzenia z Warszawą. Albo raczej - w pewien nieuchwytny sposób kojarzy się z praską mordownią. Sami byśmy pewnie nie weszli, ale nasz przewodnik prowadzi, więc: raz się żyje. Zdejmujemy buty i na podwiniętych nogach siadamy przy niskim stoliku. Jemy we trójkę - dwaj nasi towarzysze nie będą z nami jeść - jest Ramadan, a my jesteśmy w Dolinie Fergany, czyli strefie najbardziej ortodoksyjnego islamu w Uzbekistanie. Ale w tym kraju nawet "najbardziej ortodoksyjny" jest dość liberalny: spotkaliśmy zaledwie kilka kobiet z zasłonionymi twarzami i jedynie nieliczni poszczą w Ramadan. Tak czy inaczej, chłopaki niczego nie jedzą od wschodu do zachodu słońca. Dla nas tymczasem podają czarki i imbryk z obowiązkową zieloną herbatą, kompot, sałatkę z pomidorów, zsiadłe mleko z przyprawami i dwa placki lepioszki, czyli chleb. Po chwili dostajemy również olbrzymi talerz płowu: ryż, marchewka, cebula, czasem rodzynki i cieciorka, smażone z przyprawami i baraniną. W dzisiejszym wariancie również z ugotowanym i podsmażonym jajkiem oraz liśćmi winogron. Nasz gospodarz polewa herbatę i ewidentnie nie wie co zrobić ze mną jako kobietą. W końcu z wahaniem, trzymając rękę na sercu podaje mi czarkę. Kiedy dziękuję po uzbecku kolejne lody zostają przełamane. Rozglądam się po sali - jestem jedyną kobietą, a my prawdopodobnie jesteśmy pierwszymi turystami w historii lokalu. Uzbek z dumą, jakby sam ugotował obiad, zachęca do jedzenia. Po chwili wahania jemy we trójkę z jednego talerza i zagryzamy maczanym w mleku chlebem. Oj, dobre, tylko jak zwykle - tłuste. Nasz towarzysz nie może pojąć, że w Polsce nie jemy płowu - tutaj je się go na obiad i na kolację. W domu i na mieście. Wszyscy go gotują, a każdy inaczej.  "Nasz" Uzbek wzdycha, że płow który jemy jest źle zrobiony - za mało tłuszczu. Jak będziemy w jego mieście - tam to dopiero robią płow! Jeśli jest bardziej tłusty od tego, to ja mimo wszystko podziękuję...
    
      Na deser obowiązkowo owoce. Już jadąc dalej pogryzamy nektarynki i patrzymy na migające za oknami kolejne stragany z owocami. Królują arbuzy i melony. Zatrzymujemy się przy jednym, kupujemy melona. Sprzedawca nie może się nadziwić, że tylko jednego, więc tłumaczymy, że musimy go dzisiaj zjeść. To może jeszcze arbuza?
      Bo taki melon, to na dwie osoby idealne rozwiązanie - schłodzony przez noc jest świetny jako śniadanie. Albo drugie śniadanie. Jako obiad, albo kolacja też daje radę - bo Uzbekistan melonami stoi.

PS.: Jutro czeka nas ostatnie uzbeckie śniadanie i mam szczerą nadzieję, że nie będzie to kasza gryczana z jajkiem sadzonym jak dzisiaj. Potem już Kirgistan! ;)

2 komentarze:

  1. Nareszcie Was widać! Co jecie poza owocami? Całuski.Alfaro159.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wreszcie Was widze, zle nie wygladacie Pewnie teraz bedzie lepiej

    OdpowiedzUsuń