wtorek, 29 września 2015

Jak śliwka w Kampot

Teoretyczne zasady ruchu drogowego na wschód od naszej granicy przyswoiliśmy dość dawno. Zasady są proste: pierwszeństwo ma większy, względnie ten który ma głośniejszy klakson. Kierunkowskazami nie warto się przejmować, bo generalnie liczy się tylko to co z przodu, ten z tyłu się dostosuje. W Kambodży listę uzupełniają nieobowiązkowe światła, dopuszczalna jazda pod prąd i najczęstsza rozrywka, czyli wyprzedzenie-na-trzeciego-bez-patrzenia-czy-jest-miejsce. Na szczęście wiele ułatwia fakt, że wszystkie manewry sygnalizuje się klaksonem. Ruch miejski to nieco trudniejsza sprawa: wszyscy jadą we wszystkich kierunkach naraz, nikt na nic nie patrzy, a wyskakujące na drogę psy, kury, krowy i reszta inwentarza który normalnie nie zdarza się w miastach, dodaje adrenaliny. Na szczęście w dwóch skuterach których na dwa dni staliśmy się właścicielami silniczek miał nieoczekiwanego kopa, a klakson ewidentnie został podkręcony, więc przy pewnej dawce bezczelności staliśmy się pełnoprawnymi uczestnikami ruchu.

Ale po kolei, czyli gdzie jesteśmy. Mając do zagospodarowania trzy dni między zwiedzaniem stolicy i świątyń Angkor Wat, postawiliśmy na Kampot - stolicę regionu o tej samej nazwie, na południu kraju. Przyczyna była prozaiczna: miasto przykuło naszą uwagę swoim centrum, które stanowi Rondo Duriana. Tak, tego duriana. Tak, dlatego tu przyjechaliśmy. Ale na szczęście okazało się, że liczba atrakcji (prawdziwych) w okolicy przekracza nasze wyobrażenia i zdecydowanie zabraknie nam czasu żeby je ogarnąć. Więc strzał w duriana okazał się całkowicie trafiony. Ale lokalny transport jest nadspodziewanie drogi, skutery nadspodziewanie tanie (5$ za dzień), więc przeszliśmy błyskawiczny kurs przeżycia na drodze. Wprawdzie jeździliśmy już skuterami w Laosie, ale tam praktycznie nie ma ruchu na drogach, a wszystko dzieje się spokojnie i bez pośpiechu. Ale to nie Laos.

Dzień pierwszy. Ranek. Lekkie zachmurzenie, w międzyczasie słońce grzeje niemiłosiernie. Wniosek? Zapowiada się kolejny dzień z deszczem pod wieczór. Jedziemy w Góry Słonia, a w zasadzie na jedną: Górę Bokor, która w latach dwudziestych została przez Francuzów wybrana na idealne miejsce do zbudowania letniej stacji wypoczynkowej z kasynem i podobnymi przyjemnościami. Droga na nieco ponad 1000-metrowy szczyt wije się z poziomu morza pięknymi serpentynami. Pogoda cudowna, równy asfalt, w planach rewelacyjne widoki... Po drugiej serpentynie zaczyna padać, po chwili zaczyna się prawdziwie monsunowa ulewa. Ale jesteśmy twardzi i jedziemy dalej. Chyba aż na szczyt, ale trudno powiedzieć, bo mgła ograniczająca widoczność do dwóch metrów i zacinający deszcz uniemożliwiał jakąkolwiek orientację.

Nie poddajemy się jednak i po powrocie do Kampot i wymianie ciuchów na suche jedziemy dalej. Tym razem naszym celem są położone niedaleko miasta jaskinie. Pierwsza z nich tworzy całkiem niezły labirynt korytarzy, po ktorych naszymi przewodnikami są lokalne dzieciaki. Z kolei druga, znacznie mniej spektakularna pod względem wielkości, mieści świątynię hinduistyczną datowaną na VII w. Wciąż padający deszcz zmieniający drogi w błotniste kałuże nie robi już na nas wrażenia.

Dzień drugi. Ranek. Lekkie zachmurzenie, w międzyczasie słońce grzeje niemiłosiernie. Wniosek? Będzie padać albo nie będzie padać. Po tym jakże odkrywczym stwierdzeniu ruszamy w drogę. Tym razem jedziemy na niziny do miasteczka Kep z takimi dobrami jak plaże i park narodowy. Ale naszym celem są świeżo złowione owoce morza, sprzedawane w dowolnej postaci na "krabowym bazarze". Bo Kep krabami słynie. Jedno jest jednak pewne: wczorajszy post o jedzeniu powinien zostać uzupełniony o dzień dzisiejszy, czyli o świeżo złowione, ugrillowane ryby i owoce morza -:) Mimo wszystko znacznie ciekawsza była plantacja pieprzu, którego lokalna odmiana jest ponoć najbardziej ceniona na świecie. Pieprz z Kampot jest produkowany od kilkudziesięciu lat naturalnymi metodami w małych ilościach, a jego ceny osiągają dość zwrotny pułap, ok. 35 PLN za 100 gr.

Dalsze plany mogły obejmować park narodowy, równiny solne, wodospad, kilka kolejnych jaskiń... Ale wiecie - znowu zaczęło lać...

PS.: Tradycyjnie już zdjęcie coli (prawie) ze szczytu. Z dedykacją ;)

poniedziałek, 28 września 2015

Durian i inne rozkosze podniebienia

Takulok, to kambodżański koktajl, składający się ze świeżych owoców, lodu, mleczka słodzonego i - czasami - surowego żółtka. A że w naszych europejskich umysłach jajko + tutejsza higiena + upał oznacza co najmniej salmonellę, to pierwszy łyk i wyczuwalne lub nie jajko, decydowały o dopuszczeniu do spożycia. Stąd też konwersacja przeprowadzona podczas testowania koktaju, która zainspirowała nas do nowego, zgodnego z tradycją kulinarnego postu.

- Salmonella?
- Gorzej
- Za słodkie?
- Gorzej
- Durian?!

O durianie pisaliśmy w zeszłym roku - to tutejszy przysmak, będący poza zasięgiem finansowym lokalsów: przeciętna cena to ok. 5$/kg. Dla nas to śmierdzący zgniłym mięsem i smakujący serem pleśniowym z migdałami owoc, słowem: rzecz co najmniej niejadalna.

Ale durian to nie jedyny punkt w którym zachodnie poczucie smaku rozmija się z lokalnym. Można tu przytoczyć choćby malezyjską kukurydzę z mleczkiem słodzonym posypaną grubą warstwą soli, czy naleśniki na słodko z bananami, polane sosem curry. Do tej listy na pewno dopiszemy tegoroczne odkrycia: obtoczone w lukrze pączki z nadzieniem z ostro doprawionych ziemniaków z zieleniną, owoce posypane chilli no i niezapomniany koktajl z durianem.

Ale żeby ukrócić narzekania, poniżej autorska instrukcja obsługi kulinarnej strony Laosu i Kambodży. Po pierwsze nie ma tu gotowania/przyrządzania posiłków samemu. Coś takiego nie istnieje - w dużej mierze nawet wśród tubylców. Pozostaje zatem jedzenie na mieście, które można podzielić na dwie grupy - to z bazaru i to z knajpy. To na bazarze to też knajpy, ale różnice są gdzie indziej. Przede wszystkim cena: ok. 1-1,5$ za obiad na bazarze i ok. 3-5$ w knajpie. Tak czy inaczej jest tanio.

Gdzie leżą różnice? Wybór obiadu na bazarze w zasadzie ogranicza się do suchego (makaron lub ryż smażony), mokrego (zupa z makaronem lub ryżem) lub przysmaków (szaszłyki z grilla, sajgonki, owoce, itp). Przy czym wyboru typu jedzenia dokonujemy wybierając stragan: każdy serwuje jedną rzecz w kilku wariantach. Smak (ostry, słodki, kwaśny) zależy od widzimisie Pani/Pana przyrządzającego, przy czym zarówno w Laosie, jak i Kambodży bardzo lubią nawet wytrawne dania dosładzać - ot taki lokalny zwyczaj. Jeżeli komuś nie leży smak, zawsze może skorzystać z przypraw znajdujących się na stoliku: ostrej lub słodkiej chilli w kilku wersjach, sosu sojowego, rybnego lub ostrygowego lub po prostu ketchupu. Generalnie - na kilka sposobów można samodzielnie doostrzyć danie tak, że to co chciał osiągnąć ktoś w kuchni nie ma znaczenia, bo smak ginie w różnych odcieniach ostrości.

Knajpa na mieście to inna para kaloszy. Tam można wybierać między tysiącami smaków i aromatów: ostre, ostro-kwaśne, ostro-słodkie, słodko-kwaśne... Za tę przyjemność placi się jednak te 2-3$ więcej niż w przypadku bazarowego obiadu. Inną różnicą przemawiającą na korzyść knajp jest wielkość i "bogactwo" dań. Przeważnie płacąc więcej dostajemy więcej jedzenia, choć nie jest to regułą. Z pewnością jednak otrzymujemy więcej treściwego pokarmu, takiego jak mięso, owoce morza czy ryby. Wszak nie samym ryżem człowiek żyje. No i najważniejsze: w knajpie można jeść sztućcami i nikt nie "zmusza" nas do pałeczek :-) Chociaż to akurat nie ma większego znaczenia. Jednak knajpa wygrywa, kiedy mamy ochotę na coś konkretnego.

Warto podkreślić, że wszystkie dania są uniwersalne, czyli trzy razy dzienne, na śniadanie, obiad i kolację je się ryż lub makaron - z zupą lub bez. Na słodko-ostro. Z sosem sojowym, kiełkami i zazwyczaj z jakąś częścią kokosa. Bo w sumie po co płacić za europejskie śniadanie 5$, skoro za 1$ można mieć naprawdę dobry smażony makaron? ;)
A na deser można złapać stosunkowo bezpieczne, smażone banany. No, chyba, że jak my ma się pecha i zamiast pokazanych palcem bananów dostaje się posypane cukrem, słodkie ziemniaki w cieście. Ale dopóki nie jest to durian, to nie narzekajmy...
Po prostu durian :)
Pad Thai - smażony makaron ryżowy (w tym wypadku Pad Thai Goong, czyli z krewetkami)
Pho - mięsny lub rybny bulion z korzennymi przyprawami (dużo anyżu) i makaronem ryżowym. Plus dodatki do indywidualnego doprawienia
Tom Yam - ostro-kwaśny bulion z mięsem, rybą lub owocami morza. Do tego ryż. Bardzo dobre, bardzo ostre. W wersji złagodzonej mleczkiem kokosowym - Tom Kha.
Wystawna laotyńska kolacja: zupa dyniowa, sajgonki z ziemniakami, lap czyli mięso z miętą i tajską bazylią i kurczak w żółtym sosie curry. Tylko na prowincji z lokalną rodziną ;)

sobota, 26 września 2015

Czarna karta

Bardzo chcielibyśmy móc powiedzieć,  że Phnom Penh to Pałac Królewski, świątynie, dwa świetne bazary, całkiem niezłe muzeum narodowe i deptak wzdłuż rzeki. Ale niestety, Phnom Penh, bardziej niż reszta kraju musi zmierzyć się z czarną kartą swojej historii - krwawymi rządami Pol Pota i Czerwonych Khmerów. Tu bowiem znajdują się najważniejsze pamiątki tamtych czasów: więzienie Tuol Sleng zwane też S-21 i Choeung Ek - Pola Śmierci. Dzisiaj odwiedziliśmy oba, więc tych, którzy liczą na wakacyjny post przepraszamy. Bo ani temat, ani nasz nastrój taki nie jest. Dzisiaj będzie poważnie, ale nie możemy pominąć tego wątku.

Wszystko zaczęło się od wojny w Wietnamie, który po cichu wspierała Kambodża. Amerykanie po cichu zaczęli więc zrzucać bomby na Kambodżę. 2.5 mln ton bomb na kraj dwa razy mniejszy od Polski. To zmieniło państwo w ruinę. Rozpętała się wojna domowa między partyzantką komunistyczną i wojskowym reżimem. Kiedy zwycięzcy komuniści - Czerwoni Khmerzy - 17 kwietnia 1975 r, wkraczali do Phnom Penh witani byli jak wyzwoliciele. Gdyby tylko ludzie wiwatujący na ulicach wiedzieli co ich czeka...

Pol Pot przystąpił do najkrwawszego w historii i najbardziej bezwzględnego wprowadzania swojej wizji świata - komunizmu agrarnego. W ciągu trzech dni wysiedlono mieszkańców miast i skierowano ich do pracy na polach. Zamknięto szkoły, fabryki, szpitale. Stanęły samochody, pociągi, samoloty. Zniknęła własność prywatna (posiadać można było miskę i łyżkę do ryżu), zaczęto wykorzeniać religię, tradycję i więzy rodzinne. Cofnięto kraj do mniej-więcej średniowiecza. Rok Zero, nowy projekt człowieka. Demokratyczna Republika Kampuczy.

Ludzie zaczęli umierać: z głodu i chorób. I rąk swoich rodaków. Śmierć czekała na każdym kroku. O partyzantkę przeciwko nowej władzy posądzony mógł być każdy - intelektualista, mieszkaniec miasta, inżynier. Jeśli ktoś znał obcy język, nosił okulary lub miał nie spracowane dłonie - wystarczyło, żeby z całą rodziną umieszczono go w więzieniu, takim jak Tuol Sleng. Z 20 000 osób przeżyło je ledwie 11, w tym 4 dzieci. Po wielomiesięcznych torturach, osadzonych przewożono na dawny chiński cmentarz - Choeung Ek. To była ich ostatnia droga. Tam każdy z nich spotkał swojego oprawę twarzą w twarz - naboje były drogie, więc śmierć zadawano narzędziami rolmiczymi i pałkami. Horror. Współcześnie zielone, porośnięte drzewami pole, po deszczach wciąż ujawnia kolejne kawałki kości.

Kres ludobójstwu położyli Wietnamczycy, 19 stycznia 1979 r zajmując Kambodżę. Trwający 3 lata, 8 miesięcy i 20 dni terror Czerwonych Khmerów kosztował życie - według różnych obliczeń - od 1 do 3 mln osób. Spośród 7 mln zamieszkujących Kambodżę. Zginęło ponad 25% ludności, kraj był w ruinie. Odsuniętych od władzy komunistów zaczęło wspierać USA, Wielka Brytania, Chiny... Winni ludobójstwa dopiero niedawno zostali postawieni przed sądem, a sam Pol Pot zmarł w wieku 73 lat. Część jego ofiar nie przeżyła nawet roku.

Próbujemy zrozumieć - jak i dlaczego. Ale nie umiemy. Możemy tylko chodzić po korytarzach szkoły zmienionej w więzienie i zapamiętać tragedię sprzed 40 lat...

piątek, 25 września 2015

Tuk-Tuk, my friend?

Tuk-tuk, czyli trójkołowa konstrukcja, najbardziej przypominająca skrzyżowanie motoru z przybudówką, to największy przyjaciel i wróg turysty Azji Południowo-Wschodniej - dowiezie wszędzie, całkiem szybko i tanio. Ale pod warunkiem, że masz konkretne pojęcie ile ta przyjemność może kosztować, bo cenę trzeba dogadać przed wejściem do - nazwijmy to - pojazdu. Zaś tuk-tukarze nie śpią, a przynajmniej poza Laosem, bo tam widok kierowcy śpiącego w oczekiwaniu na klienta nie był niczym dziwnym. Zaś w Phnom Penh, stolicy Kambodży, częstotliwość wykrzykiwanego za nami hasła "tuk-tuk, my friend" przekracza dopuszczalne normy i skłania nas powoli do znalezienia kawałka tektury i wykonania napisu "no, thanks". Albo chociaż kupienia pamiątkowej koszulki "no tuk-tuk" (tak, widzieliśmy takie). Chociaż w zasadzie skorzystanie z tuk-tuka byłoby niegłupim pomysłem. 1,5 milionowe miasto nie doczekało się komunikacji miejskiej, a pomysł zwiedzania na piechotę utrudnia fakt, że tutejsza koncepcja ruchu drogowego nie przewiduje dziwnego zjawiska jakim jest pieszy. Ale jak Polak się uprze, to żadna siła nie wsadzi go do tuk-tuka. Dzień spędziliśmy więc przeciskając się między zaparkowanymi skuterami, stolikami wszędobylskich budek z jedzeniem i dziurami w asfalcie. Przechodzeniem na drugą stronę jezdni straszy się chyba dzieci, żeby były grzeczne.

Phnom Penh nie jest chyba jakimś wielkim celem dla turystów. Ci często poprzestają na głównej atrakcji kraju - Angkor Wat - i nie docierają do stolicy. Nic nie jest tutaj przygotowane pod turystykę. Napisy to lokalne krzaczki, jedyne możliwe śniadanie to zupa pho lub chińskie pierożki, a typowe pamiątki znaleźliśmy dopiero na największym bazarze. Nie ma tu salonów masażu, ani wszystkich możliwych drinków z  wiaderka jak na Khao San Road w Bangkoku (i dobrze). Można za to wziąć udział w publicznym aerobiku w parku Wat Bottom, pomedytować w świątyni, albo popatrzeć na dzieciaki ćwiczące taekwondo. Miasto jest chaotyczne, głośne, trochę trudne w obsłudze, ale wydaje się jednak całkowicie autentyczne i na wskroś azjatyckie, bez żadnych zachodnich wynalazków w stylu porządku, świateł czy przejść dla pieszych.

Do miasta dostaliśmy się z Laosu spędzając 12 godzin w autobusie (ok. 400 km). Już na początku dość ciekawym przeżyciem była granica Laotyńsko-Khmerska. Najpierw 2 USD dla Laotańczyków za podbicie paszportu i możliwość opuszczenia ich kraju, potem 1 USD dla khmerskich "lekarzy" za "kontrolę stanu zdrowia" i 35 USD (zamiast oficjalnych 20 USD) za wizę Królewstwa Kambodży. Dobrze być celnikiem. Gdyby chociaż część pieniędzy z tych łapówek przeznaczyć na fundusz drogowy, z pewnością dojechalibyśmy do celu znacznie szybciej. Niekiedy autobus poruszał się z prędkością idącego człowieka, a wyrwy i dziury często wymagały od kierowcy całkiem karkołomnych manewrów. Zdarzało się, że nawierzchni nie było w ogóle, a jej rolę pełnił po prostu ubity piach (też z dziurami oczywiście).

Jesteśmy tu ledwie 24 godziny, a już chyba zdążyliśmy przesiąknąć tutejszym chaosem, co widać chociażby w strukturze tego postu :-)






środa, 23 września 2015

Nad pięknym, modrym Mekongiem

Cóż, może i pięknym, ale modrym to na pewno nie. A przynajmniej nie w czasie pory deszczowej, zmieniającej wody Mekongu w coś pod względem barwy najbardziej zbliżonym do rozwodnionego błota. Ale chociaż wiedzieliśmy, że pora deszczowa ma plusy i minusy, to Mekong był jednym z celów wyjazdu. Źródła (na Wyżynie Tybetańskiej) i ujście (w Wietnamie) były nieosiągalne, więc wybór padł na jedno z ciekawszych miejsc w biegu rzeki - położony tuż przy granicy z Kambodżą archipelag Si Phan Don, co w cywilizowanym języku oznacza: Czterech Tysięcy Wysp. A że Laotańczycy bardzo poważnie traktują kwestie nazewnicze, to nazwę tą można traktować dosłownie. Jednak, co oczywiste zagospodarowana jest tylko część z nich, a my odwiedziliśmy całe trzy. Zostało zatem jeszcze 3997 - może damy radę następnym razem.

Największą i uchodzącą za stolicę archipelagu jest Don Khong o wymiarach ok. 18x5 km i licząca ok. 13 tys. osób, zamieszkujących raptem kilka wsi. Generalnie wyspa znana jest z tego, że nic tam nie ma - poza polami ryżowymi. A jak w Laosie nic nie ma, to znaczy, że można (tak dla odmiany) poczuć luz i totalną swobodę, zamiast ganiania po kolejnych koniecznych-do-odwiedzenia-miejscach. My spędziliśmy ten czas na rowerach, poświęcając pół dnia na objechanie wyspy dookoła, uważnie przyglądając się Laotańczykom doglądającym uprawy ryżu, czyli po prostu śpiącym na hamakach. Zrobiliśmy także spacer po naszej wsi, czyli przeszliśmy 500 m w jedną i drugą stronę, zanim zabudowa zmieniła sie w pola ryżu. Widać tego ryżu można było doglądać z knajpy, gdzie przesiadywali Laotańczcy, odpoczywając po ciężkim dniu pracy...

Kolejne wyspy: Don Det i Don Khon, nie posiadają już tak imponujących rozmiarów (każda z nich to ok. 3x4 km obsadzonej ryżem łachy), ale za czasów francuskiego kolonializmu pełniły ważną funkcję - poprowadzono na nich liczącą 22 km długości linię kolejową. Wartość ta jest wyjątkowa, bo gdyby linia przetrwała do dzisiaj, całkowita długość kolei w Laosie zwiększyłaby się trzykrotnie. Obecnie jedyną pozostałością po niej są trzy przerdzewiałe parowozy, most łączący wyspy i prosta droga na grobli, będąca dawniej torowiskiem. Pozostały także otaczające wyspy wodospady na Mekongu - a to one były powodem budowy drogi żelaznej, którą transportowano statki na tym nienadającym się do żeglugi odcinku. A choć wody Mekongu są brązowe i prawdę mówiąc - nie zachwycają - to widok progów skalnych na spokojnym dotychczas, prawie kilometrowej szerokości korycie, robi wrażenie. Najważniejszej atrakcji, czyli delfinów rzecznych nie udało nam się zaobserwować, ale nie sprzyja temu pora roku i - przede wszystkim - tragiczna sytuacja tego bliskiego wyginięcia gatunku. Za to wszelkiego rodzaju łódek, jazdy rowerem w pełnym słońcu i pól ryżowych mamy dość na najbliższy czas. Pora zabrać się za właściwe zwiedzanie - jutro niszczący człowieka przejazd do Phnom Penh, a potem już - Kambodża. Tylko żal wyjeżdżać z tego ledwie odwiedzonego Laosu.

niedziela, 20 września 2015

Raj odnaleziony

- Potrzebujemy prawa jazdy?
- Nie...
- Paszport, ID?
- A po co?
- A co z policją?
- Jest niedziela, gorąco... To jest Laos...
Uzupełniliśmy jeszcze wiedzę (na szczęście tylko teoretyczną), że jakby co, to 15.000 kip (czyli jakieś 6 zł) rozwiązuje problemy ze stróżami prawa i na jeden dzień staliśmy się posiadaczami dwóch skuterów. Tym sposobem wszystkie atrakcje naszego prywatnego raju stały się osiągalne z oszałamiającą prędkością jaką rozwija silniczek od kosiarki o pojemności 125 cm3.

Do raju trafiliśmy nie obiecując sobie zbyt wiele. Nocny autobus do Pakse, z dwuosobowymi łóżkami, już za 65 zł pozwolił nam poczuć się jak VIP, przynajmniej zgodnie z tym co umieliśmy odczytać z biletu. I rzeczywiście - można było przespać się jak człowiek na łóżku w autobusie. Ale samo miasto, jedno z większych w Laosie (75.000 mieszkańców, nie pomyliliśmy się o jedno zero) nie zachęcało, żeby zostać w nim na dłużej - ot parę uliczek na krzyż, w sam raz na godzinny spacer. Podjęliśmy szybką decyzję o ewakuacji, i tak, po przejeździe kolejno: tuk-tukiem, lokalnym autobusem i wyklepaną w domu doczepką do motoru, pełniącego rolę taksówki, znaleźliśmy się w Tad Lo, jednej z wsi na płaskowyżu Bolaven w południowym Laosie.

Tad Lo składa się z jednej drogi asfaltowej i garści rozrzuconych wzdłuż niej drewniano-bambusowych domów, a całość wpasowała się w dolinę rzeki (tak żeby być oryginalnym) o nazwie Tad Lo. I może nie ma tu piaszczystej plaży (bo i skąd w kraju pozbawionym dostępu do morza), a zamiast drinków z palemką jest piwo ryżowe Lao Beer, ale są za to wściekle zielone lasy, trzy wodospady, plantacje kawy i dużo spokoju. I nasz prywatny bungalow z hamakami i widokiem na pole ryżowe.

Zjechaliśmy i schodziliśmy okolicę,  zobaczyliśmy wszystkie must-see, obejrzeliśmy plantację kawy i orzechów. Ale może zostaniemy tu jeszcze dłużej? Hamak jest wygodny, piwo pod ręką, a za płotem rośnie ryż. Po co się gdzieś śpieszyć? To jest Laos...

piątek, 18 września 2015

Cztery ulice i Mekong

Wyobraźcie sobie 7-milionowy kraj i jego stolicę, która liczy niecałe 200 tys. mieszkańców i wygląda jak polskie powiatowe miasteczko gdzieś z dala od narzuconego przez świat tempa życia. Gdzie nie ma wieżowców, taksówek czy autobusów, a rolę transportu miejskiego spełniają tuk-tuki. Gdzie króluje sierp i młot wraz z plakatami zachęcającymi do realizacji "planu" obok których pełno reklam Coca-Coli i innych imperialistycznych tworów. Gdzie ludzie do nikąd się nie śpieszą, a prowadzone przez nich samochody powoli toczą się po ulicach. Tak właśnie wygląda Wientian - chyba najmniej wielkomiejska stolica świata.

Mieszkamy w samym centrum przy głównej alei, która w Warszawie byłaby ledwie osiedlową uliczką. Zwiedzenie? Kilka świątyń, jakieś muzeum, kolonialne budynki, regularny układ ulic z francuskojęzycznymi opisami, bulwar nad Mekongiem - nic więcej. Miasto można przejść w pół godziny, ew. na rowerze (bez hamulców) wypożyczonym za 4 zl dziennie przejechać w 10 minut. Wybieramy oczywiście drugą opcję i w spokojnym laotyńskim ruchu kręcimy się po mieście. Światła? Znaki drogowe? Pierwszeństwo z prawej? Drogi jednokierunkowe? To tylko drobne sugestie i nie ma po co zaprzątać sobie nimi głowy. W sumie po co, skoro wszystko dzieje się tak powoli? Nawet krople deszczu zdają się padać wolniej niż w Bangkoku...

W sennej atmosferze laotańskiego dnia codziennego snujemy się po mieście. Nie ma tu nic, co koniecznie trzeba odwiedzić. Jak więc wytłumaczyć, że właśnie dlatego warto tu być? Jest spokojnie, prawdziwie i nie po europejsku - pięknie.

Co jutro? Nocny autobus z łóżkami (!) do Pakse na południe kraju. Bo taki wizerunek stolicy nie daje nam spokoju i każe zastanowić się jak wygląda prowincja.