wtorek, 29 września 2015
Jak śliwka w Kampot
poniedziałek, 28 września 2015
Durian i inne rozkosze podniebienia
- Gorzej
- Za słodkie?
- Gorzej
- Durian?!
Po prostu durian :) |
Pad Thai - smażony makaron ryżowy (w tym wypadku Pad Thai Goong, czyli z krewetkami) |
Pho - mięsny lub rybny bulion z korzennymi przyprawami (dużo anyżu) i makaronem ryżowym. Plus dodatki do indywidualnego doprawienia |
Tom Yam - ostro-kwaśny bulion z mięsem, rybą lub owocami morza. Do tego ryż. Bardzo dobre, bardzo ostre. W wersji złagodzonej mleczkiem kokosowym - Tom Kha. |
Wystawna laotyńska kolacja: zupa dyniowa, sajgonki z ziemniakami, lap czyli mięso z miętą i tajską bazylią i kurczak w żółtym sosie curry. Tylko na prowincji z lokalną rodziną ;) |
sobota, 26 września 2015
Czarna karta
Bardzo chcielibyśmy móc powiedzieć, że Phnom Penh to Pałac Królewski, świątynie, dwa świetne bazary, całkiem niezłe muzeum narodowe i deptak wzdłuż rzeki. Ale niestety, Phnom Penh, bardziej niż reszta kraju musi zmierzyć się z czarną kartą swojej historii - krwawymi rządami Pol Pota i Czerwonych Khmerów. Tu bowiem znajdują się najważniejsze pamiątki tamtych czasów: więzienie Tuol Sleng zwane też S-21 i Choeung Ek - Pola Śmierci. Dzisiaj odwiedziliśmy oba, więc tych, którzy liczą na wakacyjny post przepraszamy. Bo ani temat, ani nasz nastrój taki nie jest. Dzisiaj będzie poważnie, ale nie możemy pominąć tego wątku.
Wszystko zaczęło się od wojny w Wietnamie, który po cichu wspierała Kambodża. Amerykanie po cichu zaczęli więc zrzucać bomby na Kambodżę. 2.5 mln ton bomb na kraj dwa razy mniejszy od Polski. To zmieniło państwo w ruinę. Rozpętała się wojna domowa między partyzantką komunistyczną i wojskowym reżimem. Kiedy zwycięzcy komuniści - Czerwoni Khmerzy - 17 kwietnia 1975 r, wkraczali do Phnom Penh witani byli jak wyzwoliciele. Gdyby tylko ludzie wiwatujący na ulicach wiedzieli co ich czeka...
Pol Pot przystąpił do najkrwawszego w historii i najbardziej bezwzględnego wprowadzania swojej wizji świata - komunizmu agrarnego. W ciągu trzech dni wysiedlono mieszkańców miast i skierowano ich do pracy na polach. Zamknięto szkoły, fabryki, szpitale. Stanęły samochody, pociągi, samoloty. Zniknęła własność prywatna (posiadać można było miskę i łyżkę do ryżu), zaczęto wykorzeniać religię, tradycję i więzy rodzinne. Cofnięto kraj do mniej-więcej średniowiecza. Rok Zero, nowy projekt człowieka. Demokratyczna Republika Kampuczy.
Ludzie zaczęli umierać: z głodu i chorób. I rąk swoich rodaków. Śmierć czekała na każdym kroku. O partyzantkę przeciwko nowej władzy posądzony mógł być każdy - intelektualista, mieszkaniec miasta, inżynier. Jeśli ktoś znał obcy język, nosił okulary lub miał nie spracowane dłonie - wystarczyło, żeby z całą rodziną umieszczono go w więzieniu, takim jak Tuol Sleng. Z 20 000 osób przeżyło je ledwie 11, w tym 4 dzieci. Po wielomiesięcznych torturach, osadzonych przewożono na dawny chiński cmentarz - Choeung Ek. To była ich ostatnia droga. Tam każdy z nich spotkał swojego oprawę twarzą w twarz - naboje były drogie, więc śmierć zadawano narzędziami rolmiczymi i pałkami. Horror. Współcześnie zielone, porośnięte drzewami pole, po deszczach wciąż ujawnia kolejne kawałki kości.
Kres ludobójstwu położyli Wietnamczycy, 19 stycznia 1979 r zajmując Kambodżę. Trwający 3 lata, 8 miesięcy i 20 dni terror Czerwonych Khmerów kosztował życie - według różnych obliczeń - od 1 do 3 mln osób. Spośród 7 mln zamieszkujących Kambodżę. Zginęło ponad 25% ludności, kraj był w ruinie. Odsuniętych od władzy komunistów zaczęło wspierać USA, Wielka Brytania, Chiny... Winni ludobójstwa dopiero niedawno zostali postawieni przed sądem, a sam Pol Pot zmarł w wieku 73 lat. Część jego ofiar nie przeżyła nawet roku.
Próbujemy zrozumieć - jak i dlaczego. Ale nie umiemy. Możemy tylko chodzić po korytarzach szkoły zmienionej w więzienie i zapamiętać tragedię sprzed 40 lat...
piątek, 25 września 2015
Tuk-Tuk, my friend?
Phnom Penh nie jest chyba jakimś wielkim celem dla turystów. Ci często poprzestają na głównej atrakcji kraju - Angkor Wat - i nie docierają do stolicy. Nic nie jest tutaj przygotowane pod turystykę. Napisy to lokalne krzaczki, jedyne możliwe śniadanie to zupa pho lub chińskie pierożki, a typowe pamiątki znaleźliśmy dopiero na największym bazarze. Nie ma tu salonów masażu, ani wszystkich możliwych drinków z wiaderka jak na Khao San Road w Bangkoku (i dobrze). Można za to wziąć udział w publicznym aerobiku w parku Wat Bottom, pomedytować w świątyni, albo popatrzeć na dzieciaki ćwiczące taekwondo. Miasto jest chaotyczne, głośne, trochę trudne w obsłudze, ale wydaje się jednak całkowicie autentyczne i na wskroś azjatyckie, bez żadnych zachodnich wynalazków w stylu porządku, świateł czy przejść dla pieszych.
Do miasta dostaliśmy się z Laosu spędzając 12 godzin w autobusie (ok. 400 km). Już na początku dość ciekawym przeżyciem była granica Laotyńsko-Khmerska. Najpierw 2 USD dla Laotańczyków za podbicie paszportu i możliwość opuszczenia ich kraju, potem 1 USD dla khmerskich "lekarzy" za "kontrolę stanu zdrowia" i 35 USD (zamiast oficjalnych 20 USD) za wizę Królewstwa Kambodży. Dobrze być celnikiem. Gdyby chociaż część pieniędzy z tych łapówek przeznaczyć na fundusz drogowy, z pewnością dojechalibyśmy do celu znacznie szybciej. Niekiedy autobus poruszał się z prędkością idącego człowieka, a wyrwy i dziury często wymagały od kierowcy całkiem karkołomnych manewrów. Zdarzało się, że nawierzchni nie było w ogóle, a jej rolę pełnił po prostu ubity piach (też z dziurami oczywiście).
Jesteśmy tu ledwie 24 godziny, a już chyba zdążyliśmy przesiąknąć tutejszym chaosem, co widać chociażby w strukturze tego postu :-)
środa, 23 września 2015
Nad pięknym, modrym Mekongiem
Cóż, może i pięknym, ale modrym to na pewno nie. A przynajmniej nie w czasie pory deszczowej, zmieniającej wody Mekongu w coś pod względem barwy najbardziej zbliżonym do rozwodnionego błota. Ale chociaż wiedzieliśmy, że pora deszczowa ma plusy i minusy, to Mekong był jednym z celów wyjazdu. Źródła (na Wyżynie Tybetańskiej) i ujście (w Wietnamie) były nieosiągalne, więc wybór padł na jedno z ciekawszych miejsc w biegu rzeki - położony tuż przy granicy z Kambodżą archipelag Si Phan Don, co w cywilizowanym języku oznacza: Czterech Tysięcy Wysp. A że Laotańczycy bardzo poważnie traktują kwestie nazewnicze, to nazwę tą można traktować dosłownie. Jednak, co oczywiste zagospodarowana jest tylko część z nich, a my odwiedziliśmy całe trzy. Zostało zatem jeszcze 3997 - może damy radę następnym razem.
Największą i uchodzącą za stolicę archipelagu jest Don Khong o wymiarach ok. 18x5 km i licząca ok. 13 tys. osób, zamieszkujących raptem kilka wsi. Generalnie wyspa znana jest z tego, że nic tam nie ma - poza polami ryżowymi. A jak w Laosie nic nie ma, to znaczy, że można (tak dla odmiany) poczuć luz i totalną swobodę, zamiast ganiania po kolejnych koniecznych-do-odwiedzenia-miejscach. My spędziliśmy ten czas na rowerach, poświęcając pół dnia na objechanie wyspy dookoła, uważnie przyglądając się Laotańczykom doglądającym uprawy ryżu, czyli po prostu śpiącym na hamakach. Zrobiliśmy także spacer po naszej wsi, czyli przeszliśmy 500 m w jedną i drugą stronę, zanim zabudowa zmieniła sie w pola ryżu. Widać tego ryżu można było doglądać z knajpy, gdzie przesiadywali Laotańczcy, odpoczywając po ciężkim dniu pracy...
Kolejne wyspy: Don Det i Don Khon, nie posiadają już tak imponujących rozmiarów (każda z nich to ok. 3x4 km obsadzonej ryżem łachy), ale za czasów francuskiego kolonializmu pełniły ważną funkcję - poprowadzono na nich liczącą 22 km długości linię kolejową. Wartość ta jest wyjątkowa, bo gdyby linia przetrwała do dzisiaj, całkowita długość kolei w Laosie zwiększyłaby się trzykrotnie. Obecnie jedyną pozostałością po niej są trzy przerdzewiałe parowozy, most łączący wyspy i prosta droga na grobli, będąca dawniej torowiskiem. Pozostały także otaczające wyspy wodospady na Mekongu - a to one były powodem budowy drogi żelaznej, którą transportowano statki na tym nienadającym się do żeglugi odcinku. A choć wody Mekongu są brązowe i prawdę mówiąc - nie zachwycają - to widok progów skalnych na spokojnym dotychczas, prawie kilometrowej szerokości korycie, robi wrażenie. Najważniejszej atrakcji, czyli delfinów rzecznych nie udało nam się zaobserwować, ale nie sprzyja temu pora roku i - przede wszystkim - tragiczna sytuacja tego bliskiego wyginięcia gatunku. Za to wszelkiego rodzaju łódek, jazdy rowerem w pełnym słońcu i pól ryżowych mamy dość na najbliższy czas. Pora zabrać się za właściwe zwiedzanie - jutro niszczący człowieka przejazd do Phnom Penh, a potem już - Kambodża. Tylko żal wyjeżdżać z tego ledwie odwiedzonego Laosu.
niedziela, 20 września 2015
Raj odnaleziony
- Potrzebujemy prawa jazdy?
- Nie...
- Paszport, ID?
- A po co?
- A co z policją?
- Jest niedziela, gorąco... To jest Laos...
Uzupełniliśmy jeszcze wiedzę (na szczęście tylko teoretyczną), że jakby co, to 15.000 kip (czyli jakieś 6 zł) rozwiązuje problemy ze stróżami prawa i na jeden dzień staliśmy się posiadaczami dwóch skuterów. Tym sposobem wszystkie atrakcje naszego prywatnego raju stały się osiągalne z oszałamiającą prędkością jaką rozwija silniczek od kosiarki o pojemności 125 cm3.
Do raju trafiliśmy nie obiecując sobie zbyt wiele. Nocny autobus do Pakse, z dwuosobowymi łóżkami, już za 65 zł pozwolił nam poczuć się jak VIP, przynajmniej zgodnie z tym co umieliśmy odczytać z biletu. I rzeczywiście - można było przespać się jak człowiek na łóżku w autobusie. Ale samo miasto, jedno z większych w Laosie (75.000 mieszkańców, nie pomyliliśmy się o jedno zero) nie zachęcało, żeby zostać w nim na dłużej - ot parę uliczek na krzyż, w sam raz na godzinny spacer. Podjęliśmy szybką decyzję o ewakuacji, i tak, po przejeździe kolejno: tuk-tukiem, lokalnym autobusem i wyklepaną w domu doczepką do motoru, pełniącego rolę taksówki, znaleźliśmy się w Tad Lo, jednej z wsi na płaskowyżu Bolaven w południowym Laosie.
Tad Lo składa się z jednej drogi asfaltowej i garści rozrzuconych wzdłuż niej drewniano-bambusowych domów, a całość wpasowała się w dolinę rzeki (tak żeby być oryginalnym) o nazwie Tad Lo. I może nie ma tu piaszczystej plaży (bo i skąd w kraju pozbawionym dostępu do morza), a zamiast drinków z palemką jest piwo ryżowe Lao Beer, ale są za to wściekle zielone lasy, trzy wodospady, plantacje kawy i dużo spokoju. I nasz prywatny bungalow z hamakami i widokiem na pole ryżowe.
Zjechaliśmy i schodziliśmy okolicę, zobaczyliśmy wszystkie must-see, obejrzeliśmy plantację kawy i orzechów. Ale może zostaniemy tu jeszcze dłużej? Hamak jest wygodny, piwo pod ręką, a za płotem rośnie ryż. Po co się gdzieś śpieszyć? To jest Laos...
piątek, 18 września 2015
Cztery ulice i Mekong
Wyobraźcie sobie 7-milionowy kraj i jego stolicę, która liczy niecałe 200 tys. mieszkańców i wygląda jak polskie powiatowe miasteczko gdzieś z dala od narzuconego przez świat tempa życia. Gdzie nie ma wieżowców, taksówek czy autobusów, a rolę transportu miejskiego spełniają tuk-tuki. Gdzie króluje sierp i młot wraz z plakatami zachęcającymi do realizacji "planu" obok których pełno reklam Coca-Coli i innych imperialistycznych tworów. Gdzie ludzie do nikąd się nie śpieszą, a prowadzone przez nich samochody powoli toczą się po ulicach. Tak właśnie wygląda Wientian - chyba najmniej wielkomiejska stolica świata.
Mieszkamy w samym centrum przy głównej alei, która w Warszawie byłaby ledwie osiedlową uliczką. Zwiedzenie? Kilka świątyń, jakieś muzeum, kolonialne budynki, regularny układ ulic z francuskojęzycznymi opisami, bulwar nad Mekongiem - nic więcej. Miasto można przejść w pół godziny, ew. na rowerze (bez hamulców) wypożyczonym za 4 zl dziennie przejechać w 10 minut. Wybieramy oczywiście drugą opcję i w spokojnym laotyńskim ruchu kręcimy się po mieście. Światła? Znaki drogowe? Pierwszeństwo z prawej? Drogi jednokierunkowe? To tylko drobne sugestie i nie ma po co zaprzątać sobie nimi głowy. W sumie po co, skoro wszystko dzieje się tak powoli? Nawet krople deszczu zdają się padać wolniej niż w Bangkoku...
W sennej atmosferze laotańskiego dnia codziennego snujemy się po mieście. Nie ma tu nic, co koniecznie trzeba odwiedzić. Jak więc wytłumaczyć, że właśnie dlatego warto tu być? Jest spokojnie, prawdziwie i nie po europejsku - pięknie.
Co jutro? Nocny autobus z łóżkami (!) do Pakse na południe kraju. Bo taki wizerunek stolicy nie daje nam spokoju i każe zastanowić się jak wygląda prowincja.