niedziela, 11 sierpnia 2013

Chińskie zupki w chińskim wagonie

- Rebiata, jabłka! Jabłka za 300 tenge!
300 tenge?! Strasznie drogo! To prawie 7zł!
- Jabłka! Gruszki! 300 tenge za wiadro!
Jak za wiadro, to zmienia postać rzeczy.
     Prosto z rozespanego pociągu wpadliśmy na zalany słońcem, rozkrzyczany bazar. Nie było to trudne - wystarczyło zejść z wagonu po 4 schodkach, bo bazar rozłożył się na peronie. Krótki, bo zaledwie 20-minutowy postój wykorzystują wszyscy. Pasażerowie kupują jedzenie i wódkę, dzieci biegają jak szalone, prowadnik wagonu szczerzy się do co ładniejszych dziewczyn i pomaga im zejść po schodkach, przekupnie zachwalają towary, a my wybieramy owoce, robimy zdjęcia i odpowiadamy na niekończące się pytania współtowarzyszy jak się nam jedzie. Kupujemy melona i smażoną rybę, patrzymy na ziemniaki i kotlety mielone sprzedawane w plastikowych torebkach i poganiani przez prowadnika w ostatniej chwili wskakujemy do już ruszającego pociągu. Wprawdzie przynajmniej raz trzeba było użyć hamulca bezpieczeństwa bo nie wszyscy zdążyli wsiąść, ale nas zawsze pilnują zarówno pasażerowie jak i pracownicy, więc na każdej stacji bez obaw snujemy się po peronach.
     A jak już wsiądziemy, zajmiemy nasze nieoficjalne miejsca na wąskich krzesłach na korytarzu i zalejemy zupki chińskie, przed nami przewija się ciągły tłum. Żeby dojść do samowara z wrzątkiem, co wszyscy robią bez przerwy, trzeba przejść przez labirynt składający się z ludzi, wszędobylskich dzieci, porozkładanych bagaży i sprzedawców ubrań, jedzenia i podróbek smartfonów. Ten tłum wynika z tego, że zamiast typowej plackarty podstawiono chiński wagon, podobny do swojskich, polskich kuszetek: w każdym przedziale po sześć łóżek. Na tym podobieństwa się kończą, bo przedziały nie mają drzwi, większość wolnej przestrzeni zajmuje stolik tradycyjnie zasłany gazetą, a łóżka rozstawione są na nierównej wysokości, tak, że najwyższym nie tylko nie da się usiąść, ale nawet obrócić. Jako, że bilety kupiliśmy dość późno (bo zaledwie dwa tygodnie wcześniej) dostaliśmy właśnie te górne miejsca, które nieoczekiwanie okazały się całkiem niezłe. A to z przyczyny, dla której chińskiemu wagonowi wybaczymy wszystko, nawet to, że miejsca na bagaż jest tak mało, że plecaki podróż spędziły na korytarzu - działała klimatyzacja! Wprawdzie nigdy nie czyszczona i zalatująca grzybem i wyłączająca się nieoczekiwanie, ale tak silna, że na środku stepu musieliśmy wyciągać śpiwory puchowe. Te śpiwory wprawiły w konsternację współpasażerów, ale chyba nie tak jak oni nas, częstując nas gotowanym łbem barana. Ech, Azja...

3 komentarze:

  1. Odpowiedzi
    1. Smakuje dużo lepiej niż wygląda i niż pachnie - przynajmniej według Tomka, bo ja się wymigałam od tego wątpliwego przysmaku. To co on dostał smakowało jak dość miękka baranina. Po fakcie dowiedzieliśmy się, że głowa barana jest bardzo symbolicznym daniem i złamaliśmy kilka rytuałów, ale cóż, bywa.

      Usuń
  2. Zaskoczyła mnie ta posciel w kuszetce

    OdpowiedzUsuń