sobota, 24 sierpnia 2013

A jeśli mam kiedyś urodzić się znów...

     Ze smutną świadomością, że opuszczamy wschód i egzotykę wsiadamy w ostatni dalekobieżny autobus i z Kiszyniowa przenosimy się do ukraińskich Czerniowców. Dawne rumuńskie miasteczko o galicyjskim charakterze wita nas czymś, czego od bardzo dawna nie doświadczyliśmy - chłodem. Wyciągamy z den placków długie spodnie i polary i nie rozumiemy jak miejscowym może być ciepło bez kurtek: jest przecież zaledwie 25 stopni!
     Czerniowce okazały się być całkiem ładnym miejscem, w sam raz na godzinny spacer. To dobrze, bo wiele więcej czasu nie mamy. Ostatnie chwile w miasteczku spędzamy w dworcowej knajpie, obserwując miejscowych, którzy wlewają w siebie setkę wódki, jedną po drugiej. Popitka gratis! Nasze żołądki nie dałyby rady, zwłaszcza, że jest 9 rano i zadowalamy się odgrzanym kotletem w ramach śniadania.
     W pociągu do Lwowa, który jedzie potem aż do Symferopola, wakacyjna atmosfera - jest piątek i wszyscy jadą na urlop nad Morze Czarne. Kiedy pociąg rusza uświadamiamy sobie, że tak przywykliśmy do długich przejazdów, że na krótki, bo zaledwie 6-godzinny wybraliśmy się jedynie z litrową butelką wody, a w portfelach mamy więcej mołdawskich lei niż ukraińskich hrywien. Łatwo wyobrazić sobie z jaką niecierpliwością wyczekujemy stacji końcowej.
     W końcu jest Lwów! Po chwili jednak przychodzi pierwsze niedowierzanie - w okolicy dworca nie ma ani jednej babuszki z czeburakami. Podobno przy okazji zeszłorocznych mistrzostw Europy uznano, że stare budy z jedzeniem nie pasują do wizerunku miasta i usunięto je. Nie wiem ile w tym prawdy, ale zarówno my jak nasze żołądki przyjęły to z oburzeniem.
     Z oburzeniem przyjmujemy też wiszące na każdym budynku ukraińskie flagi. Okazuje się, że nie potrafimy pogodzić się z utratą tego miasta. Sytuacji nie pomaga fakt, że trafiliśmy do Lwowa w czasie święta niepodległości. Zalewające nas żółto-niebieskie flagi, stroje ludowe i ukraińska muzyka nie pasują nam do tego nie-ukraińskiego charakteru miasta. Szybko jednak uczymy się nie komentować głośno różnych rzeczy - pierwszy człowiek, którego zwymyślaliśmy między sobą odpowiedział nam poprawną polszczyzną.
     Lwowa nie umiemy porównać do żadnego ze znanych nam miast. Z przyjemnością omijamy najważniejsze miejsca po to, żeby zagubić się w plątaninie ulic i uliczek. Spacerujemy między nieco zaniedbanym żółtymi budynkami, wypatrujemy miejsc gdzie ukraiński "tryzub" zastąpił polskiego orła, zostawiamy biało-czerwoną flagę na Cmentarzu Orląt, wpadamy na poznanych w Mołdawii Polaków, pijemy pierwszą od prawie dwóch miesięcy dobrą kawę i uznajemy, że faktycznie: "tylko we Lwowie!".

2 komentarze:

  1. Piękną wyprawę mieliście, pięknie opisaną.
    Dziękuję za relację. Czekamy w Polsce.
    JB

    OdpowiedzUsuń
  2. Ostatnie dwa dni również spędziłam we Lwowie - i to z takimi samymi przemyśleniami :p
    Pozdrawiam już z Polski,
    Aneta B.

    OdpowiedzUsuń