czwartek, 28 września 2017

Zakopane po chińsku

Było już po kazachsku, to będzie po chińsku. Lijiang położony jest na wysokości ok. 2500 m n.p.m, w odległości nocy jazdy pociągiem od Kunmingu u stóp świętej "Góry Śnieżnego Smoka" (5500 m n.p.m.).

Trudno powiedzieć co jest główną atrakcją: czy samo miasto czy rzeczy dookoła, stąd spędzamy tu długie (jak na nas) 3 dni. Jak przystało na Chiny, wszytko co jakkolwiek atrakcyjne jest płatne, więc za samo wejście na teren "starówki" w Lijiang płaci się 80 RMB. W teorii, bo chyba mają teraz jakieś kilkudniowe happy hours i nikt nie wyciąga od turystów pieniędzy. Przynajmniej tu. Starówka, jak wszytko w Chinach budzi mieszane uczucia. Nie wiadomo co przerwało długie lata i który budynek jest autentyczny, a który został starannie zbudowany by idealnie pomieścić kram z lokalnymi wyrobami. Chociaż fakt, że jest wpisane na listę UNESCO powinno zobowiązywać. Wąskie, kamienne uliczki, schody i parterowe domy obecnie co do jednego zamienione na sklepy z pamiątkami (choć lokalnym wyrobom nie można odmówić uroku)i jest to dobre miejsce na pokonywanie długich kilometrów dziennie, a dużą frajdą jest się w nich zgubić, co nie jest specjalnie trudne.

W jednym z przewodników przeczytaliśmy, że miasto jest w sezonie (czyli teraz) dosłownie oblężone jest chińskimi (bo zachodnich tu za bardzo nie ma) turystami. W tym roku chyba obrali oni inne cele wycieczkowe, bo jak na lokalne warunki, Lijiang jest całkiem pustawe (całe szczęście). Na pół dnia pojechaliśmy do oddalonej o kilkanaście kilometrów wsi Baisha, która reklamowana jest jako odskocznia od zatłoczonego Lijiangu. Odskocznia to mało powiedziane, bo byliśmy tam prawie sami, nie licząc kilkunastu znudzonych sprzedawców, więc tym fajniej chodziło nam się po uliczkach wśród nieco podniszczonych drewniano-kamiennych domów z widokiem na czterotysięczne szczyty.

Nie byłoby jednak "Zakopanego" bez gór. Tym co przyciąga turystów do Lijiang jest "Kanion Skaczącego Tygrysa". Pod tą trochę zbyt poetycką nazwą kryje się kilkudziesięciokilometrowa dolina rzeki Jangcy, której maksymalna głębokość sięga niemal 4000 metrów. Dodajmy do tego prawie pionowe ściany (!) i szerokość która w najwęższym miejscu mierzy zaledwie 20 metrów. Żadne zdjęcia nie oddadzą tego z jaką prędkością i siłą rzeka przebija się przez skały. Kilkugodzinny trekking na dno i wzdłuż wąwozu jest równie spektakularny i prowadzi wydrążonymi w skale galeriami i mostkami linowymi przerzuconymi nad potokami spływającymi z gór. Jest też oczywiście legenda, od której kanion wziął swoją nazwę. Historia nie jest zbyt złożona: tygrys uciekający przed myśliwym przeskoczył przez rzekę, a skała, z której skoczył jest traktowana niemal jak miejsce święte. Niestety, fantastyczne widoki lokalsi wykorzystują jako maszynkę do zarabiania pieniędzy. Oficjalnie za wejście płaci się po 65 RMB (w końcu to park narodowy), jednak na trasie trekkingu trzykrotnie spotykamy dodatkowy nieoficjalny "punkt poboru opłat", za każdym razem po 15 RMB od osoby. Próby przejścia bez płacenia mogą prowadzić tylko do szarpaniny, więc płacimy haracz, który obowiązuje wszystkich po równo: pomieszanie komunizmu z kapitalizmem. Skutecznie zniechęceni do lokalnych atrakcji nie jedziemy do tutejszego must-see, czyli Dali z fantastycznym jeziorem i widokiem na góry. Przez brak czasu nie robimy też pełnego, trzydniowego trekkingu prowadzącego granią z widokiem na Jangcy. Może kiedyś. Bo po zaledwie kilku godzinach wiemy, że zdecydowanie warto.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz