poniedziałek, 18 września 2017

Kurczak po chińsku...

...to wbrew wszelkim pozorom nie nazwa dania, ale dosyć zwięzłe określenie turysty wtłoczonego lokalny model turystyki, którego chcąc nie chcąc staliśmy się częścią. 

Po pierwsze, w Chinach nie istnieje pojęcie indywidualnego zwiedzenia. Wszytko trzeba robić w grupie na zorganizowanej wycieczce. Po drugie, katalog rzeczy atrakcyjnych dla Chińczyków nie za bardzo pokrywa się z tym, do którego przywykł przeciętny europejski zjadacz chleba. Co pozytywne, chociaż wejścia do poszczególnych miejsc są dosyć kosztowne, nie ma przynajmniej popularnego w Azji rozróżnienia między ceną dla obcokrajowców i lokalnych - wszyscy płacą tu po tyle samo. Czyli jak to wygląda w praktyce? 

Trzy dni spędziliśmy w Dunhuang - oazie położonej na pustyni Gobi, niegdyś bardzo ważnym punkcie węzłowym na Jedwabnym Szlaku. Z tego też względu miasto i okolice maja sporo do zaoferowania - wykute w piaskowcu groty z posągami Buddów, ruiny fortów, ale również wydmy czy fantastyczne formy skalne położone pośrodku pustyni. Obecnie oaza jest dwustutysięcznym miastem, w którym każdy z dwustutysięcy Chińczyków zajmuje się obsługą ruchu turystycznego, na który  w 99.99% składają się inni Chińczycy. Możliwości obejrzenia poszczególnych atrakcji są więc skrojone pod chińskiego klienta, który ma konkretne wymagania (a może zostały one u niego wykreowane?). 

Weźmy świątynie wykute w skale znane jako Jaskinie Mogao. Najpierw trzeba dojechać autobusem (o dziwo, uparty turysta da radę miejskim) do ogromnego centrum turystycznego. Tam na początek ogląda się dwa filmy, a potem wsiada do autobusów podstawionych przez muzeum i jedzie się 15 kilometrów czteropasmową autostradą (sic!) pod skały. Dalej obowiązkowo zwiedzanie z przewodnikiem, po kilka minut na jaskinie, szybko foto-foto i kolejna grota. Na koniec sklep z pamiątkami, autobus i do domu (120 RMB). Byliśmy w anglojęzycznej grupie, więc nie mieliśmy wiele do czynienia z lokalsami. Do czasu...

Nie mogliśmy być tak blisko fantastycznych form skalnych parku Yadan i ich nie zobaczyć. Niestety, "blisko" w skali Chin oznacza 180 km od Dunhuang w samym środku pustyni. Jedyny dojazd z wycieczką. Chińską wycieczką. Po drodze kilka innych przystanków. Pierwszy - "antyczny" Dunhuang, czyli zbudowany parę lat temu skansen, w którym średniowieczne piece zrobione są z beczek po mazucie, a ceramika na straganach ze styropianu. Styropianowe jest też mięso wiszące u średniowiecznego rzeźnika. Na mury wejść się nie da, bo to przecież po schodach. Chińczycy są zachwyceni - można strzelać z Kałasznikowa, zrobić zdjęcie z napisem na kamieniu czy pooglądać samolot z czasów II wojny światowej (sic!) (40 RMB). My zachwyceni jesteśmy zdecydowanie mniej. Może umieją tutaj podrobić wszystko, ale skansenu im się nie udało. 

Kolejna atrakcja to ruiny fortu. Po zapłaceniu 60 RMB można pojechać z ogromnego centrum turystycznego całe... 700 metrów busikiem na platformę widokową, z której można zobaczyć ruiny. Nie można iść pieszo, bo to przecież zbyt daleko. Pytanie czy nie można było wybudować muzeum bliżej ruin? My wybieramy spacer po pustyni na najwyższe wzniesienie w okolicy, z którego mamy widok zarówno na fort, jak i na centrum turystyczne (0 RMB)

Wreszcie wspomniane formy skalne. Tu już nie ma wyjścia - trzeba odliczyć 120 RMB i wpakować się w autobus, który wozi turystów po parku narodowym. Na raz po kilka autobusów. Ścieżka piesza? Nie w Chinach. Tu nie masz wyboru - musisz być jak wszyscy. Zamiast spaceru czy rowerów, w ramach ochrony przyrody lepsze są autobusy i jeepy 4x4, którymi rozbijają się ci bardziej majętni. Jest kilka przystanków na trasie. Każdy po 5 minut, tak aby zdążyć zrobić zdjęcie (najlepiej w jak najgłupszej pozie) i jazda dalej. Cały czas ktoś coś krzyczy, słychać komunikaty z głośników. Nie można odejść nawet na 5 metrów od tłumu - wszak zabłądzić łatwo. Pracownicy mają z nami nie lada kłopot, bo po prostu nie umiemy zatrzymać się zaraz po wyjściu z autobusu i muszą nas co chwilę wywoływać z pomiędzy skał. 

Chiny są fantastyczne. Są tu zabytki przyrodnicze i kulturowe, których nie ma nigdzie indziej, a ich skala, rozmach i piękno porażają. Chińczycy są świetni i mimo ściany w postaci bariery językowej bardzo kontaktowi i serdeczni. Ale jest tu jedna rzecz która skutecznie niszczy radość zwiedzania i odkrywania - chińscy turyści.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz