wtorek, 29 września 2015

Jak śliwka w Kampot

Teoretyczne zasady ruchu drogowego na wschód od naszej granicy przyswoiliśmy dość dawno. Zasady są proste: pierwszeństwo ma większy, względnie ten który ma głośniejszy klakson. Kierunkowskazami nie warto się przejmować, bo generalnie liczy się tylko to co z przodu, ten z tyłu się dostosuje. W Kambodży listę uzupełniają nieobowiązkowe światła, dopuszczalna jazda pod prąd i najczęstsza rozrywka, czyli wyprzedzenie-na-trzeciego-bez-patrzenia-czy-jest-miejsce. Na szczęście wiele ułatwia fakt, że wszystkie manewry sygnalizuje się klaksonem. Ruch miejski to nieco trudniejsza sprawa: wszyscy jadą we wszystkich kierunkach naraz, nikt na nic nie patrzy, a wyskakujące na drogę psy, kury, krowy i reszta inwentarza który normalnie nie zdarza się w miastach, dodaje adrenaliny. Na szczęście w dwóch skuterach których na dwa dni staliśmy się właścicielami silniczek miał nieoczekiwanego kopa, a klakson ewidentnie został podkręcony, więc przy pewnej dawce bezczelności staliśmy się pełnoprawnymi uczestnikami ruchu.

Ale po kolei, czyli gdzie jesteśmy. Mając do zagospodarowania trzy dni między zwiedzaniem stolicy i świątyń Angkor Wat, postawiliśmy na Kampot - stolicę regionu o tej samej nazwie, na południu kraju. Przyczyna była prozaiczna: miasto przykuło naszą uwagę swoim centrum, które stanowi Rondo Duriana. Tak, tego duriana. Tak, dlatego tu przyjechaliśmy. Ale na szczęście okazało się, że liczba atrakcji (prawdziwych) w okolicy przekracza nasze wyobrażenia i zdecydowanie zabraknie nam czasu żeby je ogarnąć. Więc strzał w duriana okazał się całkowicie trafiony. Ale lokalny transport jest nadspodziewanie drogi, skutery nadspodziewanie tanie (5$ za dzień), więc przeszliśmy błyskawiczny kurs przeżycia na drodze. Wprawdzie jeździliśmy już skuterami w Laosie, ale tam praktycznie nie ma ruchu na drogach, a wszystko dzieje się spokojnie i bez pośpiechu. Ale to nie Laos.

Dzień pierwszy. Ranek. Lekkie zachmurzenie, w międzyczasie słońce grzeje niemiłosiernie. Wniosek? Zapowiada się kolejny dzień z deszczem pod wieczór. Jedziemy w Góry Słonia, a w zasadzie na jedną: Górę Bokor, która w latach dwudziestych została przez Francuzów wybrana na idealne miejsce do zbudowania letniej stacji wypoczynkowej z kasynem i podobnymi przyjemnościami. Droga na nieco ponad 1000-metrowy szczyt wije się z poziomu morza pięknymi serpentynami. Pogoda cudowna, równy asfalt, w planach rewelacyjne widoki... Po drugiej serpentynie zaczyna padać, po chwili zaczyna się prawdziwie monsunowa ulewa. Ale jesteśmy twardzi i jedziemy dalej. Chyba aż na szczyt, ale trudno powiedzieć, bo mgła ograniczająca widoczność do dwóch metrów i zacinający deszcz uniemożliwiał jakąkolwiek orientację.

Nie poddajemy się jednak i po powrocie do Kampot i wymianie ciuchów na suche jedziemy dalej. Tym razem naszym celem są położone niedaleko miasta jaskinie. Pierwsza z nich tworzy całkiem niezły labirynt korytarzy, po ktorych naszymi przewodnikami są lokalne dzieciaki. Z kolei druga, znacznie mniej spektakularna pod względem wielkości, mieści świątynię hinduistyczną datowaną na VII w. Wciąż padający deszcz zmieniający drogi w błotniste kałuże nie robi już na nas wrażenia.

Dzień drugi. Ranek. Lekkie zachmurzenie, w międzyczasie słońce grzeje niemiłosiernie. Wniosek? Będzie padać albo nie będzie padać. Po tym jakże odkrywczym stwierdzeniu ruszamy w drogę. Tym razem jedziemy na niziny do miasteczka Kep z takimi dobrami jak plaże i park narodowy. Ale naszym celem są świeżo złowione owoce morza, sprzedawane w dowolnej postaci na "krabowym bazarze". Bo Kep krabami słynie. Jedno jest jednak pewne: wczorajszy post o jedzeniu powinien zostać uzupełniony o dzień dzisiejszy, czyli o świeżo złowione, ugrillowane ryby i owoce morza -:) Mimo wszystko znacznie ciekawsza była plantacja pieprzu, którego lokalna odmiana jest ponoć najbardziej ceniona na świecie. Pieprz z Kampot jest produkowany od kilkudziesięciu lat naturalnymi metodami w małych ilościach, a jego ceny osiągają dość zwrotny pułap, ok. 35 PLN za 100 gr.

Dalsze plany mogły obejmować park narodowy, równiny solne, wodospad, kilka kolejnych jaskiń... Ale wiecie - znowu zaczęło lać...

PS.: Tradycyjnie już zdjęcie coli (prawie) ze szczytu. Z dedykacją ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz