wtorek, 15 września 2015

Kwintesencja chaosu

W Bangkoku wszystkiego jest dużo.  Dużo, bo ponad 8 mln jest mieszkańców. Jeszcze więcej jest samochodów. Jest kilka centrów, bo przecież jedno byłoby za mało i za łatwo. A najwięcej jest chaosu.

Siam Square, nie będący żadnym placem, tylko nowoczesną, istniejącą od zaledwie 40 lat dzielnicą, skupiającą zdecydowanie zbyt wiele centrów handlowych, powala rozmachem. Dwujezdniowe, czteropasmowe, wiecznie zakorkowane ulice, kilkupoziomowe, krzyżujące się nieoczekiwanie estakady, kilka rodzajów środków komunikacji, w tym taksówki wodne kursujące po kanałach i niepoliczalne tłumy ludzi o wszystkich możliwych kolorach skóry, każą turyście zatrzymać się i zastanowić, czy trafił we właściwe miejsce. My doszliśmy do wniosku, że chyba nie i uciekliśmy z tego nowoczesnego, wielkomiejskiego chaosu. Niedaleko, bo zaledwie dwie stacje metra dalej. Tylko po to, żeby zmienić oblicze chaosu i wysiąść w China Town.

Jak przystało na azjatyckie miasto, w Bangkoku migranci z Kraju Środka utworzyli swoją własną dzielnicę, z której niemal wyparli lokalną ludność, zamienili tajskie krzaczki na swój, równie nieczytelny alfabet i podoprządkowali sobie wszystkie zasady oprócz ruchu drogowego. Chyba tylko dlatego, że i tak nikt nie wie jakie tu obowiązują. Tętniące życiem ulice, od świtu do późnej nocy oferują szereg rozrywek i niezapomniane wrażenia. Przynajmniej dla tych, którzy jak my, uznają wyższość turystyki bazarowo-targowej. Wąskie uliczki, które w Europie nie zostałyby uznane nawet za zaułki, zajęły niekończące się stragany ze wszystkim (słowo chińskie badziewie nabiera tu nowego znaczenia), między którymi wpasowały się świątynie różnych religii. A miejsca w których z trudem się przeciskaliśmy, okupowały skutery, przecząc prawom fizyki i zdrowego rozsądku. Obrazu tego dopełniają nieustające okrzyki, dźwięki setek silników pojazdów jadących we wszystkich kierunkach naraz, mrygające neony wszelkich kształtów i kolorów czy zapachy dziesiątków straganów z jedzeniem... No właśnie. Jedzeniem. Po pierwsze, śmiesznie tanim, a po drugie genialnie smacznym. Satay (szaszłyki), sajgonki, chińskie pierożki (dim sum) czy zupa-z-czegokolwiek pozostawiają cudowne wspomnienia prawdziwej, azjatyckiej kuchni. Coż...chyba znow jesteśmy głodni... Nie zostaje nic innego, jak tylko po kompletnym przejedzeniu, zachwycić się atmosferą dzielnicy i przenieść do mekki turystów, skąd już blisko do naszego hostelu. Trzeba tylko przejść przez chaos lokalnego odpowiednika starego miasta.

Skupiony wokół ulicy Khao San Road, Stary Bangkok oferuje wszystko co typowemu (wg. Lokalsów) turyście potrzebne do szczęścia. A jak wiadomo, dla Europejczyka najważniejsza jest głośność muzyki grającej w lokalu, wielkość plastikowego wiaderka (takiego jak do piaskownicy) w którym podaje się drinki, zagęszczenie taksówek na kilometr kwadratowy i uroda Tajek oferujących masaż. Jeśli dodatkowo można zjeść smażonego skorpiona, załatwić od ręki prawo jazdy dowolnego kraju, albo kupić wszelakie pamiątki - tym lepiej. Głośno, dużo, tanio i wzystko naraz - chaotyczny Khao San Road bawi się całą noc i przestaje tylko po to, żeby przygotować się do kolejnej.

A my ciągle nie rozumiemy jak cokolwiek może w tym mieście działać. I na pewno będziemy chcieli tu wrócić...

5 komentarzy:

  1. Co to jest to na przedostatnim?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lokalna wariacja na temat pierożków dim sum. Farsz z mielonego mięsa/owoców morza/warzyw/czegokolwiek w cieście. gotowane na parze w bambusowych koszyczkach, podawane z mieszanką sosu sojowego, rybnego i chilli. 5 sztuk za 3,5 PLN, dobre na śniadanie :-)

      Usuń
    2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    3. Jaki kraj, takie ruskie ;) bawcie się dobrze

      Usuń
  2. przywieźcie nam jednego smażonego skorpiona!

    OdpowiedzUsuń