piątek, 18 września 2015

Cztery ulice i Mekong

Wyobraźcie sobie 7-milionowy kraj i jego stolicę, która liczy niecałe 200 tys. mieszkańców i wygląda jak polskie powiatowe miasteczko gdzieś z dala od narzuconego przez świat tempa życia. Gdzie nie ma wieżowców, taksówek czy autobusów, a rolę transportu miejskiego spełniają tuk-tuki. Gdzie króluje sierp i młot wraz z plakatami zachęcającymi do realizacji "planu" obok których pełno reklam Coca-Coli i innych imperialistycznych tworów. Gdzie ludzie do nikąd się nie śpieszą, a prowadzone przez nich samochody powoli toczą się po ulicach. Tak właśnie wygląda Wientian - chyba najmniej wielkomiejska stolica świata.

Mieszkamy w samym centrum przy głównej alei, która w Warszawie byłaby ledwie osiedlową uliczką. Zwiedzenie? Kilka świątyń, jakieś muzeum, kolonialne budynki, regularny układ ulic z francuskojęzycznymi opisami, bulwar nad Mekongiem - nic więcej. Miasto można przejść w pół godziny, ew. na rowerze (bez hamulców) wypożyczonym za 4 zl dziennie przejechać w 10 minut. Wybieramy oczywiście drugą opcję i w spokojnym laotyńskim ruchu kręcimy się po mieście. Światła? Znaki drogowe? Pierwszeństwo z prawej? Drogi jednokierunkowe? To tylko drobne sugestie i nie ma po co zaprzątać sobie nimi głowy. W sumie po co, skoro wszystko dzieje się tak powoli? Nawet krople deszczu zdają się padać wolniej niż w Bangkoku...

W sennej atmosferze laotańskiego dnia codziennego snujemy się po mieście. Nie ma tu nic, co koniecznie trzeba odwiedzić. Jak więc wytłumaczyć, że właśnie dlatego warto tu być? Jest spokojnie, prawdziwie i nie po europejsku - pięknie.

Co jutro? Nocny autobus z łóżkami (!) do Pakse na południe kraju. Bo taki wizerunek stolicy nie daje nam spokoju i każe zastanowić się jak wygląda prowincja. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz