piątek, 25 września 2015

Tuk-Tuk, my friend?

Tuk-tuk, czyli trójkołowa konstrukcja, najbardziej przypominająca skrzyżowanie motoru z przybudówką, to największy przyjaciel i wróg turysty Azji Południowo-Wschodniej - dowiezie wszędzie, całkiem szybko i tanio. Ale pod warunkiem, że masz konkretne pojęcie ile ta przyjemność może kosztować, bo cenę trzeba dogadać przed wejściem do - nazwijmy to - pojazdu. Zaś tuk-tukarze nie śpią, a przynajmniej poza Laosem, bo tam widok kierowcy śpiącego w oczekiwaniu na klienta nie był niczym dziwnym. Zaś w Phnom Penh, stolicy Kambodży, częstotliwość wykrzykiwanego za nami hasła "tuk-tuk, my friend" przekracza dopuszczalne normy i skłania nas powoli do znalezienia kawałka tektury i wykonania napisu "no, thanks". Albo chociaż kupienia pamiątkowej koszulki "no tuk-tuk" (tak, widzieliśmy takie). Chociaż w zasadzie skorzystanie z tuk-tuka byłoby niegłupim pomysłem. 1,5 milionowe miasto nie doczekało się komunikacji miejskiej, a pomysł zwiedzania na piechotę utrudnia fakt, że tutejsza koncepcja ruchu drogowego nie przewiduje dziwnego zjawiska jakim jest pieszy. Ale jak Polak się uprze, to żadna siła nie wsadzi go do tuk-tuka. Dzień spędziliśmy więc przeciskając się między zaparkowanymi skuterami, stolikami wszędobylskich budek z jedzeniem i dziurami w asfalcie. Przechodzeniem na drugą stronę jezdni straszy się chyba dzieci, żeby były grzeczne.

Phnom Penh nie jest chyba jakimś wielkim celem dla turystów. Ci często poprzestają na głównej atrakcji kraju - Angkor Wat - i nie docierają do stolicy. Nic nie jest tutaj przygotowane pod turystykę. Napisy to lokalne krzaczki, jedyne możliwe śniadanie to zupa pho lub chińskie pierożki, a typowe pamiątki znaleźliśmy dopiero na największym bazarze. Nie ma tu salonów masażu, ani wszystkich możliwych drinków z  wiaderka jak na Khao San Road w Bangkoku (i dobrze). Można za to wziąć udział w publicznym aerobiku w parku Wat Bottom, pomedytować w świątyni, albo popatrzeć na dzieciaki ćwiczące taekwondo. Miasto jest chaotyczne, głośne, trochę trudne w obsłudze, ale wydaje się jednak całkowicie autentyczne i na wskroś azjatyckie, bez żadnych zachodnich wynalazków w stylu porządku, świateł czy przejść dla pieszych.

Do miasta dostaliśmy się z Laosu spędzając 12 godzin w autobusie (ok. 400 km). Już na początku dość ciekawym przeżyciem była granica Laotyńsko-Khmerska. Najpierw 2 USD dla Laotańczyków za podbicie paszportu i możliwość opuszczenia ich kraju, potem 1 USD dla khmerskich "lekarzy" za "kontrolę stanu zdrowia" i 35 USD (zamiast oficjalnych 20 USD) za wizę Królewstwa Kambodży. Dobrze być celnikiem. Gdyby chociaż część pieniędzy z tych łapówek przeznaczyć na fundusz drogowy, z pewnością dojechalibyśmy do celu znacznie szybciej. Niekiedy autobus poruszał się z prędkością idącego człowieka, a wyrwy i dziury często wymagały od kierowcy całkiem karkołomnych manewrów. Zdarzało się, że nawierzchni nie było w ogóle, a jej rolę pełnił po prostu ubity piach (też z dziurami oczywiście).

Jesteśmy tu ledwie 24 godziny, a już chyba zdążyliśmy przesiąknąć tutejszym chaosem, co widać chociażby w strukturze tego postu :-)






1 komentarz: