czwartek, 17 września 2015

Każdy kilogram turysty szczególnym dobrem tajskiego narodu

Powiedzmy sobie szczerze: jedzenie jest jedną z olbrzymich zalet Azji Południowo-Wschodniej. Okazało się jednak, że tutejszych smaków nie udało nam się powtórzyć w Polsce. Problem leżał nie tylko w składnikach, ale i w umiejętnościach (a raczej ich braku), więc postanowiliśmy skorzystać z okazji i dokształcić się na miejscu. Zwłaszcza, że tegoroczna pora deszczowa okazała się naprawdę deszczowa i skłaniała do szukania zajęcia pod dachem. Na szczęście tęgie, tajskie głowy wymyśliły, że biały człowiek zapłaci za możliwość stania przy garach i kilkugodzinnych kursów gotowania jest do wypęku. My zapłaciliśmy 1000 THB (ok. 100 PLN) w szkole Silom Thai Cooking School i był to jeden z tańszych kursów uwzględniających gotowanie, kilku dań poprzedzony wizytą na lokalnym targu.

Cały ranek zastanawialiśmy się, jak będzie po angielsku "utrzyj szalotkę w moździerzu", zwłaszcza wypowiedziane przez kogoś z tajskim akcentem. Na szczęście Tajowie obsługę turystów opanowali do perfekcji i w absolutnie międzynarodowej grupie płynnie przeszliśmy przez zakupy na targu, naukę gotowania kilku rodzajów ryżu i ucierania pasty curry, na smażeniu czterech potraw skończywszy. A uroku całemu przedsięwzięciu dodawały dwie Japonki-uczestniczki, które oklaskiwały pozostałych uczestników, nawet jeśli chodziło jedynie o skomplikowane zadanie posiekania szczypiorku. A bardziej skomplikowanych zadań w zasadzie nie było. Posiekać, wymieszać, utrzeć w moździerzu, usmażyć i zjeść. A nad wszystkim czuwała prowadząca kurs, bo jak wiadomo, biały człowiek pozbawiony opieki nie ma szans sobie poradzić i jeszcze gotów zrobić sobie krzywdę drewnianymi pałeczkami*.

Głębokie przeświadczenie Tajów, że turystą trzeba się zaopiekować, widoczne jest na każdym kroku i uniemożliwiło nam - pomimo wielu prób - "zagubienie się w Bangkoku". Gdy tylko schodziliśmy ze ścieżek wydeptanych przez turystów, natychmiast pojawiał się obok nas jakiś lokals, gotów zaprowadzić nas na przystanek i dopilnować, żebyśmy wsiedli do dobrego autobusu. Tam przejmowali nas współpasażerowie, którzy chcieli wiedzieć o nas wszystko, ale przede wszystkim wskazywali gdzie mamy wysiąść. A chwila zawahania na ulicy powodowała przypływ informacji na temat okolicznych zabytków od dowolnego przechodnia. Bo jak wiadomo, turysta zaopiekowany, to turysta szczęśliwy. Co ciekawe, dość łatwo było odróżnić ludzi rzeczywiście przejętych naszym losem od tych, których celem było ewidentne naciągnięcie nas na szalony rajd tuk-tukiem po mieście celem zakupu garnituru po niezwykle okazyjnej (tylko dziś!) cenie.

O konieczności opieki nad bliźnim słyszał także kierownik wagonu w nocnym pociągu do granicy z Laosem, którym opuściliśmy Tajlandię. Że pociągi w Indochinach będą się różniły od tego do czego przywykliśmy, byliśmy świadomi. I nie chodzi nawet o doznania z 12-godzinnej jazdy wąskotorowym pociągiem, nie remontowanym - podobnie jak tory - od czasu wybudowania ich przez Anglików. Ale kiedy nasz "prowadnik", czyli w postsowieckich krajach osoba niemal święta, kazał nam wstać by rozłożyć i pościelić nasze łóżka, zrozumieliśmy, że systemy kolejowe działają kompletnie inaczej w każdym zakątku świata...

I tak oto, po otrzymaniu laotyńskiej wizy i przekroczeniu granicy na Moście Przyjaźni znaleźliśmy sie w Laosie :-)

* Generalnie kurs gotowania należy uznać raczej za ciekawą rozrywkę niż pełnowartościową naukę, ale byliśmy tego świadomi. Niemniej jednak nauczyliśmy się kilku ciekawych patentów, zjedliśmy ze smakiem przygotowane dania, a na koniec otrzymaliśmy całkiem porządną książeczkę z przepisami. No i zero mycia garów :-)

PS.: Dzisiejsze wifi pozostawia wiele do życzenia, więc przepraszamy za bardzo małą liczbę zdjęć

1 komentarz: