wtorek, 16 września 2014

Kraina Watów

A Wat to po tajsku świątynia. To pierwsze i ostatnie słowo w tym języku,  którego się nauczyliśmy. Wprawdzie od trzech dni próbujemy też przyswoić "dziękuję", ale nasze "khop khum kha" ciągle nie brzmi tak jak powinno. Ze "świątynią" poszło prościej - są tutaj wszędzie. Otoczone białym murem odgradzającym je od zgiełku miasta, biało-czerwono-złote, misternie zdobione budynki, otoczone starannie przyciętymi drzewkami bonsai i rzeźbami stanowią widok całkowicie inny od tego do czego przywykliśmy. Ale to nic dziwnego: znamy kościoły różnych wyznań, synagogi i meczety, ale w świątyni buddyjskiej nie byliśmy nigdy. Zaś w Tajlandii ponad 95% mieszkańców to buddyści, czyli wyznawcy religii czy też systemu filozoficzego o którym (wstyd się przyznać) niewiele wiemy i próbujemy się szybko dokształcić.

Uczymy się więc odróżniać posągi Buddy od tych przedstawiających mnichów. Miejscowi tłumaczą nam, że Budda może siedzieć na smoku albo wężu i być przedstawianym w ponad stu pozycjach. Nie dziwi nas wymóg zakładania długiej spódnicy, ale przeżywamy lekkie zaskoczenie kiedy dowiadujemy się, że przed wejściem trzeba zdjąć buty, a potem usiąść tak, żeby nie było widać stóp.

Uczymy się i odwiedzamy świątynię po świątyni. Złoty Budda, Siedzący Budda, Leżący Budda, Stojący Budda... Nie wiemy ile ich widzieliśmy, ale wystarczy. Na koniec zostawiamy sobie świątynię Wat Arun, czyli tę naszym zdaniem najpiękniejszą i - co za odmiana - bez wielkiego pomnika Buddy.

Ale nie samymi świątyniami turysta żyje. Odwiedzamy Pałac Królewski (w zestawie ze świątynią Szmaragdowego Buddy), bazar kwiatowy i dzielnicę chińską (Chinatown), która wydaje się być fantastycznym, niekończącym się bazarem. W końcu lądujemy w mekce turystów czyli na Khao San Road. Ta ulica która skupia podobno wszystko co jest potrzebne turystom: zachodnie restauracje, tajski masaż, pamiątki, smażone pasikoniki których tu nie je nikt oprócz turystów i dużo alkoholu. Słowem - nie polecamy.

Chwilowo możemy uznać wszystkie must-see Bangkoku za zaliczone, a tajską kuchnię za spróbowaną. Jutro wcześnie rano uciekamy przed padającym tu co wieczór deszczem i lecimy do Kuala Lumpur. Ale do Tajlandii zdecydowanie chcemy kiedyś wrócić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz