piątek, 26 września 2014

Koty, małpy i korzenie

Przy wjeździe do miasta wita nas prawie dwumetrowy kot unoszący przednią łapę. Główny plac zajmuje pomnik dziesięciu kotów. Najważniejszym miejscem które podobno koniecznie musimy odwiedzić jest Muzeum Kota. Koty są na koszulkach, torbach, samochodach... Koty są wszędzie! Witamy w Kuching, stolicy stanu Sarawak, które chyba cały przemysł turystyczny oparło o swoją nazwę. Bo "kuching" znaczy "kot".

Ale ile godzin można oglądać "kocie atrakcje"? Zwłaszcza, że do Sarawak przyjeżdża się zobaczyć zwierzęta, które zwykle nie są na wyciągnięcie ręki. Wprawdzie musimy zrezygnować z wizyty w centrum rehabilitacji orangutanów - trwa sezon owocowy i te nie zamierzają zbliżać się do ludzi w poszukiwaniu jedzenia, więc szansa na ich zobaczenie jest bardzo niewielka, ale jak nie te małpy, to inne.

Kilkanaście kilometrów na północ od Kuching znajduje się Park Narodowy Bako, położony na półwyspie odciętym od reszty lądu gęstą dżunglą. W związku z tym jedyną opcją transportu jest łódź, dzięki której możemy zobaczyć nie tylko jak wygląda ujście malezyjskiej rzeki w godzinach szczytu, ale także dżungla wchodząca w morze, czyli lasy namorzynowe.

Wracając do małp. Te w Bako są w zasadzie dwojakiego typu - nosacze i makaki. Pierwsze to endemit - żyją tylko na Borneo. Nosacz jak sama nazwa wskazuje ma... duży nos, przez co wygląda raczej na misia przytulankę niż zagrożoną wyginięciem małpę. Udało nam się obserwować nawet kilka sztuk naraz - najczęściej podczas spożywania przez nie posiłku gdzieś wysoko na drzewach.

O ile nosacze to prawdziwe "słodziaki", to znacznie od nich mniejsze makaki można rozpatrywać raczej w kategorii zagrożenia. Te sprytne i zwinne małpy potrafią nawet wedrzeć się do mieszkania w poszukiwaniu jedzenia (dlatego w hostelu w Bako nie można zostawiać otwartych okien i drzwi), a normą jest wyrywanie przez nie jedzenia wprost z ręki turysty. Gdy przechodziła obok nas taka wataha, czuliśmy lekki niepokój :-)

Bako, to oprócz małp też fantastyczne plaże, a z większości z nich rozciąga się widok na szczyt Gunug Santubong, który wprawdzie ma zaledwie 810 m.n.p.m., ale wyrasta właśnie z morza. A my oczywiście musieliśmy zacząć się zastanawiać, czy można tam wejść. I w ten sposób, chociaż planowaliśmy ostatni dzień w Kuching spędzić na plażowaniu, wylądowaliśmy na stromym zboczu, żeby wdrapując się po linach, wątpliwej jakości sznurowych drabinkach i śliskich korzeniach odkryć, że droga pokroju Orlej Perci może znajdować się też w lesie. A to wszystko w strugach deszczu, bo chociaż już w podstawówce uczyli nas o deszczach zenitalnych, to my nie wierzyliśmy i teraz odbieramy bolesną lekcję codziennie w południe moknąc. Ale 150km na północ od równika zobowiązuje :)

PS.: Tradycyjnie na koniec zdjęcie coli na szczycie. Z dedykacją :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz