sobota, 18 lutego 2017

Filipińskie ciekawostki #2: czym tu się jeździ?

Zawsze umieszczaliśmy wpis o wyjątkowo istotnej w Azji Południowo-Wschodniej tematyce, czyli o jedzeniu. Tym razem sobie darujemy ten wątek, bo niestety, ale nie ma tu o czym pisać. Chyba że konieczna jest odmiana przez wszystkie przypadki ryżu i makaronu z bezsmakowymi dodatkami. A pomyśleć, że to wszytko dzieje się tylko 3 godziny lotu od Singapuru czy Bangkoku...
Zamiast tego, jako że te dwa tygodnie na Filipinach pozwoliły nam dość dobrze (czasem nawet zbyt dobrze) zapoznać się z lokalnymi sposobami przemieszczania się, to przedstawiamy krótką instrukcję obsługi transportu na Filipinach.
Samolot
Dosyć oczywisty środek lokomocji biorąc pod uwagę, że Filipiny to ponad 7000 wysp. Teoria jest prosta: wsiadasz, lecisz, wysiadasz - wszytko bezstresowo. Byłoby to jednak za proste. Główną wadą samolotów są ich notoryczne spóźnienia. Korzystaliśmy z AirAsia Philippines i na 5 lotów, 4 były opóźnione minimum o 2 godziny. Przy łączonych lotach - a zwłaszcza ostatnim, po którym mamy łapać samolot z Manili do Dubaju, nerwy są na skraju wyczerpania. Podobno Cebu Pacific jest pod tym względem jeszcze gorsze... Z czego wynikają spóźnienia? Tego nie wie nikt. Druga wada? Zimno. Przerażająco zimno. Klima podkręcona do maksimum i temperatura w samolocie to ok. 18 stopni. Długie spodnie, koszula, polar i ciągle zimno. Wszystkim - nie tylko turystom. W takim razie po co tak? Nie wiadomo. Jednak pozostaje to najszybszy i całkiem tani środek transportu.
Statek
Kolejna oczywista opcja wynikająca z wyspiarskości. Po Filipinach pływa chyba wszystko - od wielkich liniowców po motorówki. My płynęliśmy z Cebu na Bohol typowym pasażerskim "fastcraftem" - skrzyżowanie małego promu z dużą motorówką. W cenę wliczona woda, ciasteczko i ponownie podkręcona na maksa klimatyzacja - ot mile spędzone dwie godziny.
Autobus
Te dalekobieżne to zawsze VIP,  deluxe, Super Deluxe, 1st Class - określenia stosowane i łączone w dowolnych kombinacjach. W praktyce standard lepszego PKS z lat dziewięćdziesiątych. No i oczywiście klima skręcona na max, czyli 9 godzin lodówki. Na szczęście zwykle ktoś wozi ze sobą taśmę klejącą którą zakleja się wyloty klimatyzacji. Potem kierowca chodzi i zrywa taśmę, która ponownie jest puszczana w ruch. Ot, logika. Do tego siedzenia obłożone folią, żeby się nie niszczyły. Czysta przyjemność jazdy :)
Jeepney
Teraz robi się bardziej lokalnie. Jeepneye to nic innego jak przerobione na półciężarówki samochody terenowe służące do przewozu ludzi, kursujące po określonych trasach (nie mylić z rozkładem jazdy). Zawsze kolorowe, świecące, upstrokacone, ozdobione czymkolwiek. Jednym słowem: zindywidualizowane. Do tego stopnia unikalne, że bardzo ciężko jest spotkać dwa podobne, nawet w Manili. Tak lokalne i barwne, że wywołują masę radości. Jak się tym jeździ? Za równowartość kilkudziesięciu groszy można przejechać tym pół miasta. Warto wcześniej zagadać z kierowcą, a ten - widząc turystów - zapewne każe usiąść im w szoferce, tj. na miejscach VIP i wypuści w żądanym miejscu. Alternatywą są siedzenia na zabudowanej pace gdzie wchodzi tyle osób ile się uda. Kto się nie mieści stoi na zewnątrz trzymając się czegokolwiek. Wtedy żeby wysiąść trzeba gwizdać, albo stukać monetami o dach, co daje znacznie lepszy efekt akustyczny niż krzyczenie. A propos dachu - tak, tam też są miejsca dla pasażerów :)
Tricykl
Jeepneye pełnią funkcję autobusów w dużych miastach, lub na dłuższych odcinkach gdzie nie jeżdżą autobusy. W pozostałych miejscach to właśnie tricykle stanowią szkielet komunikacji publicznej. Z czym to się je? Ot motor 125cm3 z dospawaną (niekoniecznie chałupniczo) boczną gondolą. Całość okuta w karoserię, więc z oddali przypomina małe autko. Wygoda w tym żadna. Dwie europejskie persony z trudem mieszczą się na "kanapie", a w dodatku cały czas czuć spaliny. Lokalsów podobne ograniczenia nie dotyczą i spokojnie mieści się ich 7 + szofer (5 w gondoli, dwoje na tylnym siedzeniu motoru). Cechą wspólną z Jeepneyami jest indywidualizacja pojazdu przez właściciela. Dla nas najciekawsze były tricykle na wyspie Bohol. Każdy z nich miał bowiem z tyłu wypisany... jakiś cytat z Biblii wraz z podaniem źródła. Cytaty te co ciekawe niemal się nie powtarzały. Wada? Tak jak w przypadku tuk-tuków w Indochinach cenę trzeba ustalić przed przejazdem.
Habal-habal
A propos tylnego siedzenia motoru. Jest jeszcze jeden środek transportu publicznego - chyba nasz ulubiony. Jazda na oklep na czyimś jednośladzie. Na jeden skuter spokojnie wchodzi dwójka turystów z kierowcą. Nazwę tłumaczy się jako "kopulujące świnie", co rzeczywiście jest dość obrazowym określeniem pozy jaką przyjmują pasażerowie wraz z kierowcą.  Kilkukilometrowa jazda to koszt ok. 1,5 PLN na osobę (dla nas), a frajdy co niemiara. Kaski? A co to? Radość nasza i kierowniców widzących turystów korzystających z tego transportu - bezcenna :)
Ale podsumowując: transport tutaj działa. Lepiej albo gorzej - to zależy od regionu, pory dnia i osobistego szczęścia. Jednak niezależnie od wszystkiego, dojechać można wszędzie, a lokalsi na pewno podpowiedzą jak to zrobić i nie będą wcale chcieć naciągnąć turystów, tylko doradzić im jak najlepiej. Różny może być tylko komfort przejazdu, ale w końcu nie przyjechaliśmy tu odpoczywać :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz