środa, 15 lutego 2017

Miasto kontrastów

Manila to dziwny twór. Jest stolicą Filipin, nie będąc przy tym największym miastem kraju. W ogóle jak na azjatyckie standardy to niewielkie miasteczko: niecałe 2 miliony mieszkańców. Pod tym względem o prawie 1 milion wyprzedza ją sąsiednie Quezon City. Problem polega na tym, że miasta te nie są w żaden sposób rozdzielone, a jadąc z jednego do drugiego nie zauważa się, że zmieniło się miasto (nawet cena biletu na metro tego nie uwzględnia). Razem z trzema innymi miastami tworzą one tzw. Metro Manilę, będącym w zasadzie jednym miastem, liczącym sobie ponad 11 mln mieszkańców. Jakby tego było mało, po dodaniu czterech miast leżących na przedmieściach Metro Manili, otrzymujemy Mega Manilę. Tę zamieszkuje ponad 22 mln osób. I wszyscy twierdzą, że pochodzą z Manili...

Po przylocie turystów wita stare, betonowe, siermiężne lotnisko, z którego publicznym transportem dojechać można jedynie do najbliższej stacji naziemnego metra. Pociągiem, który bardziej przypomina tramwaj dojechać można do centrum. Do centrum, czyli w zasadzie gdzie? Pomijając oczywiście zamieszanie z kilkoma centrami kilku miast tworzących Manilę, to ścisłe centrum straciło swoje znaczenie w czasie II wojny światowej: miasto miało podobnego pecha co Warszawa i w czasie Bitwy o Manilę w lutym 1945 r. zostało doszczętnie zniszczone (głównie przez naloty Amerykanów). Centralna dzielnica Intramuros, dawniej będąca główną w mieście, dziś jest oazą ciszy, spokoju, dwupiętrowych domów i szwędających się tu i ówdzie kur. Całość otoczona jest murami zbudowanymi oryginalnie pod koniec wieku przez Hiszpanów. Wewnątrz murów: wielokrotnie odbudowana katedra, kilka kościołów i park. Pod murami: pole golfowe i widok na wielkomiejskie city. A dalej Manila którą straszy się dzieci.

Bo Manila jak wszystkie stolice w krajach Trzeciego Świata przyciąga biedę i problemy. Tu powstają slumsy, a dzieci żebrzą na ulicach. W żadnym innym miejscu na Filipinach nie widzieliśmy tylu bezdomnych i takiej biedy. Chyba nawet w Phnom Penh w Kambodży było lepiej.  Jednocześnie to miasto żyje - głośno, chaotycznie, 24 godziny na dobę. Nie byliśmy jeszcze w miejscu, gdzie o 4 nad ranem na wielopasmowych drogach są korki. Przed każdym bankiem (a jest tu ich niemało), ważniejszym hotelem, urzędem: ochrona z ostrą, długą bronią. Na każdej stacji metra i w centrach handlowych (a tych jest jakaś absurdalna liczba): kontrola bagażu. Nie wiem, czy dzięki temu czuliśmy się bezpieczniej.

Manila cieszy się niechlubną opinią miasta do którego przyjeżdża się, żeby wyjechać jak najszybciej. Trochę nie możemy dojść do porozumienia między sobą w tej kwestii. Jest to olbrzymie, chaotyczne, bardzo trudne w obsłudze miasto kontrastów. Jest biednie, ale jednocześnie jest tu jakiś niesamowity optymizm mieszkańców. Trochę nie ma co zwiedzać, ale nie można nie zobaczyć Chinatown. Hałas i poziom spalin przekraczają jakiekolwiek normy, ale w Intramuros trzeba uważać, żeby nie wejść na kurę. I choć białych ludzi nieustannie przybywa, to wszyscy uśmiechają się i pozdrawiają turystów, jakby nie widzieli ich od dawna. I wcale nie chodzi o wyciągnięcie od nich pieniędzy.

Na pewno Manila nie jest dobrym pomysłem na początek pierwszego wyjazdu do Azji Południowo-Wschodniej. Nie jest też dobrym początkiem zwiedzania Filipin. Ale jako punkt przesiadkowy na pewno warto. Tak żeby przekonać się, że Filipiny to nie tylko rajskie wyspy, ocean i dżungla.

PS.: Po fakcie okazuje się, że przeceniliśmy jakość wi-fi w hostelu. Zdjecia z Manili dorzucimy jutro.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz