niedziela, 1 października 2017

Wakacje po wakacjach

Po prawie czterech intensywnych tygodniach w Chinach i Kazachstanie zdecydowanie potrzebujemy wakacji. Więc zamiast na koniec zwiedzić Pekin i stamtąd wracać do Polski wybieramy tanie chińskie linie lotnicze Lucky Air i z Kunmingu przenosimy się do Bangkoku. Przez dwie i pół godziny lotu całkowicie zmieniła się rzeczywistość. I nie chodzi tu o drobiazgi takie jak klimat, język, alfabet czy waluta.

W drodze z lotniska do miasta widzimy kilka razy więcej zachodnich turystów niż spotkaliśmy przez ostatni miesiąc. Nikt za nami nie woła, nie macha, nie chce z nami zdjęcia. Przestaliśmy być błędem systemu, w zasadzie oprócz taksówkarzy nikt nie zwraca na nas uwagi. Coż, staliśmy się jednymi z wielu tysięcy turystów w jednym miejscu. A jednocześnie wszystko jest jakieś proste i zrozumiałe. Rozumiemy napisy, bo oprócz lokalnego alfabetu są też po angielsku. W sklepie wiemy co kupujemy, skończyła się loteria w kategorii "słodkie czy wytrawne?". Możemy zamówić świadomie w knajpie. W sumie - co za ulga...

Mając dwa dni w Bangkoku nie możemy odmówić sobie wyjazdu poza miasto. Wybór pada na klasyczny kierunek na jednodniówkę, położoną 70 km na północ dawną stolicę, Auttahaya. Doceniamy drobne przyjemności: po angielsku kupujemy bilety na pociąg, na miejscu bez problemu pożyczamy rowery i spokojnie kręcimy się w niespiesznym ruchu między świątyniami. Nikt nie pakuje nas na siłę do zorganizowanej wycieczki, nie zabrania zwiedzać we własnym tempie. Za bilety płacimy po kilka złotych od świątyni, czyli wielokrotnie mniej niż za podobną atrakcję w Chinach. Same świątynie zachowane są w oryginalnym stanie, nie odbudowano ich dopiero co i nie napchano dodatkowymi atrakcjami. Słowem - czysta przyjemność.

Gdzieś po drodze łapiemy innych turystów. Po trzech tygodniach braku interakcji z otoczeniem nawiązywanie kontaktów przychodzi wyjątkowo łatwo, więc szybko dostajemy pytanie nad którym od początku wyjazdu się zastanawiamy: czy polecamy Chiny? Pytanie bez dobrej odpowiedzi. Jeszcze nigdy żaden kraj nie wywołał w nas tak skrajnych uczuć, od zachwytu do głębokiego zmęczenia i frustracji. Ludzi którymi w jednym momencie chcieli nam nieba przychylić, a których po chwili mieliśmy serdecznie dość. Krajobrazy jakich nigdy nie widzieliśmy podane w taki sposób,  że najchętniej byśmy w tym nie uczestniczyli. Ale chyba prawdziwe jest znalezione stwierdzenie, że do Chin nie jedzie się zwiedzać tylko tam być i tego doświadczyć. A pod tym względem zdecydowanie warto.

piątek, 29 września 2017

O 47 godzin za długo

W ciągu czterech tygodni wyjazdu dokładnie 1/4 noclegów spędziliśmy w pociągach (o krótkich przejazdach nie wspominając). Za każdym razem starannie unikaliśmy najwyższych miejsc. Na ostatni przejazd relacji Lijiang - Kunming też kupiliśmy kombinacje dolne i środkowe, więc powinno być ok. Jak zwykle w Chinach "powinno" nie zadziałało. Podjechał pociąg piętrowy, w którym na każdym piętrze przedziały składały się z dwóch poziomów łóżek, więc nasze najlepsze miejsce środkowe stało się najgorszym miejscem górnym. Bo w górnym miejscu nie przeszkadza to, że trzeba do niego wchodzić po małych stopniach, ani to, że miejsca są rozłożone nierównomiernie i górne jest tuż pod sufitem, tak, że jest tam bardzo mało miejsca. Problemem jest to, że w suficie jest lampa jarzeniowa, głośnik i klimatyzacja. A że dzień zaczynać trzeba wcześnie, to o 7 rano włącza się światło, głośna (!) nieustająca (!) muzyka i chłodzenie. A jeśli pociąg dojeżdża na stację końcową przed 7, to opisane wyżej kombo zaczyna się odpowiednio wcześniej. W przypadku pociągu do Kunmingu o 5:20, czyli półtorej godziny (!) przed dojazdem na stację. Więc tak leżąc z ostrym światłem pół metra nad głową, w radosnych dźwiękach chińskiej muzyki i klimatyzacją wiejącą prosto w twarz przypomnieliśmy sobie, że gdzieś zaginęła relacja z 47 godzinnego przejazdu. Dostępna poniżej ;)

Po wąskim korytarzu nieustająco przechodzi tłum Chińczyków - albo do bojlera z wrzątkiem z jednej strony wagonu albo do łazienki z drugiej. Na pewno jest ich więcej niż te 66 miejsc w wagonie klasy hard sleeper. Tłum ubarwiają nieustająco migrujący sprzedawcy przekąsek (a czasem nawet obiadów) i mundurowi. Od 7 do 22 leci zapętlona jedna płyta, która milknie tylko po to żeby ustąpić pierwszeństwa komunikatom. Chodząca na pełny regulator klimatyzacja trochę rozwiewa ostrą mieszaninę zapachów zupek chińskich i dymu papierosowego (tak, tutaj można palić w pociągach, a Chińczycy palić uwielbiają), ale po jakimś czasie zaczyna drapać w gardle. Jesteśmy błędem systemu, jedynymi turystami w pociagu. I poza jednym konduktorem, jedynymi mówiącym po angielsku. Nasz azyl skurczył się do powierzchni dwóch środkowych (czyli jak się okazało najlepszych) miejsc leżących. To będzie długie 47 godzin z Zhangye do Kunmingu.

Nasze dotychczasowe doświadczenia z chińskimi kolejami składają się z kilku krótkich (i niestety jednego długiego, na samym początku) przejazdu wagonami hard-seat. Tam - cóż, głośna muzyka i ostre światło 24 h na dobę i tłum upakowany na wąskich, niewygodnych siedzeniach walczący o pozycję w której można zasnąć na chwilę. Słowem - na kilka godzin daje radę ;) W porównaniu z tym jeden nocny przejazd hard-sleeper, który mieliśmy jawił się nam jako szczyt komfortu. Dość długie łóżka, światło zgaszone o 22 i nieco łatwiejsza w akceptacji kategoria Chińczyków. Po tych doświadczeniach z optymizmem podeszliśmy do perspektywy przeskoczenia 1800 km przez cztery prowincje i 14-to milionowe miasto (Czengdu) za pomocą pociągu. W końcu hard-sleeper był niezły, a nam już zdarzyło się jechać takim przez 54 godziny (w Kazachstanie). Cóż...

Próbujemy wtopić się w tłum: pijemy nieskończone ilości zielonej herbaty, jemy zupki chińskie i dziwne przekąski w których prażony zielony groszek jest tą najprostszą w nazwaniu. Oprócz tego korzystamy z tego, że Chińczycy bezceremonialnie się na nas gapią i gapimy się na nich. Ciekawe kto jest dla kogo większą atrakcją? Wymieniamy uśmiechy i korzystamy z dziwnego prawa przysługującego nam jako nieobeznanym w lokalnym savoir-vivre, dzięki któremu zyskujemy prawo do dwóch siedzeń ze stoliczkiem na korytarzu. Kto się nie załapie (a działa zasada kto pierwszy ten lepszy) ląduje na czyimś dolnym łóżku. W końcu miejsc w wagonie jest 66, a krzesełek tylko 10.

Nadrabiamy braki w lekturze, odsypiamy wyjazd i najkrócej mówiąc: usiłujemy przetrwać. Wątpliwa przyjemność jak na 320 zł od głowy ;) Jedynie krajobrazy za oknem zmieniające się od pustyni ze stadami wiebłądów do zalewanych deszczem tarasów ryżowych rekompensują... no może nie wszystko, ale część na pewno.

czwartek, 28 września 2017

Zakopane po chińsku

Było już po kazachsku, to będzie po chińsku. Lijiang położony jest na wysokości ok. 2500 m n.p.m, w odległości nocy jazdy pociągiem od Kunmingu u stóp świętej "Góry Śnieżnego Smoka" (5500 m n.p.m.).

Trudno powiedzieć co jest główną atrakcją: czy samo miasto czy rzeczy dookoła, stąd spędzamy tu długie (jak na nas) 3 dni. Jak przystało na Chiny, wszytko co jakkolwiek atrakcyjne jest płatne, więc za samo wejście na teren "starówki" w Lijiang płaci się 80 RMB. W teorii, bo chyba mają teraz jakieś kilkudniowe happy hours i nikt nie wyciąga od turystów pieniędzy. Przynajmniej tu. Starówka, jak wszytko w Chinach budzi mieszane uczucia. Nie wiadomo co przerwało długie lata i który budynek jest autentyczny, a który został starannie zbudowany by idealnie pomieścić kram z lokalnymi wyrobami. Chociaż fakt, że jest wpisane na listę UNESCO powinno zobowiązywać. Wąskie, kamienne uliczki, schody i parterowe domy obecnie co do jednego zamienione na sklepy z pamiątkami (choć lokalnym wyrobom nie można odmówić uroku)i jest to dobre miejsce na pokonywanie długich kilometrów dziennie, a dużą frajdą jest się w nich zgubić, co nie jest specjalnie trudne.

W jednym z przewodników przeczytaliśmy, że miasto jest w sezonie (czyli teraz) dosłownie oblężone jest chińskimi (bo zachodnich tu za bardzo nie ma) turystami. W tym roku chyba obrali oni inne cele wycieczkowe, bo jak na lokalne warunki, Lijiang jest całkiem pustawe (całe szczęście). Na pół dnia pojechaliśmy do oddalonej o kilkanaście kilometrów wsi Baisha, która reklamowana jest jako odskocznia od zatłoczonego Lijiangu. Odskocznia to mało powiedziane, bo byliśmy tam prawie sami, nie licząc kilkunastu znudzonych sprzedawców, więc tym fajniej chodziło nam się po uliczkach wśród nieco podniszczonych drewniano-kamiennych domów z widokiem na czterotysięczne szczyty.

Nie byłoby jednak "Zakopanego" bez gór. Tym co przyciąga turystów do Lijiang jest "Kanion Skaczącego Tygrysa". Pod tą trochę zbyt poetycką nazwą kryje się kilkudziesięciokilometrowa dolina rzeki Jangcy, której maksymalna głębokość sięga niemal 4000 metrów. Dodajmy do tego prawie pionowe ściany (!) i szerokość która w najwęższym miejscu mierzy zaledwie 20 metrów. Żadne zdjęcia nie oddadzą tego z jaką prędkością i siłą rzeka przebija się przez skały. Kilkugodzinny trekking na dno i wzdłuż wąwozu jest równie spektakularny i prowadzi wydrążonymi w skale galeriami i mostkami linowymi przerzuconymi nad potokami spływającymi z gór. Jest też oczywiście legenda, od której kanion wziął swoją nazwę. Historia nie jest zbyt złożona: tygrys uciekający przed myśliwym przeskoczył przez rzekę, a skała, z której skoczył jest traktowana niemal jak miejsce święte. Niestety, fantastyczne widoki lokalsi wykorzystują jako maszynkę do zarabiania pieniędzy. Oficjalnie za wejście płaci się po 65 RMB (w końcu to park narodowy), jednak na trasie trekkingu trzykrotnie spotykamy dodatkowy nieoficjalny "punkt poboru opłat", za każdym razem po 15 RMB od osoby. Próby przejścia bez płacenia mogą prowadzić tylko do szarpaniny, więc płacimy haracz, który obowiązuje wszystkich po równo: pomieszanie komunizmu z kapitalizmem. Skutecznie zniechęceni do lokalnych atrakcji nie jedziemy do tutejszego must-see, czyli Dali z fantastycznym jeziorem i widokiem na góry. Przez brak czasu nie robimy też pełnego, trzydniowego trekkingu prowadzącego granią z widokiem na Jangcy. Może kiedyś. Bo po zaledwie kilku godzinach wiemy, że zdecydowanie warto.

wtorek, 26 września 2017

Dzień dobry, poproszę wszystko

Po 47 godzinach jazdy, Kunming, stolica Yunnanu jawił się nam jako Ziemia Obiecana. Jako punkt odniesienia przyjmowaliśmy Urumczi: oba miasta nie tylko są stolicami prowincji, ale też są podobnej wielkości (ok 3 miliony mieszkańców). Z poprawką na to, że Urumczi leży na końcu lokalnego wszechświata, powinno być podobnie. Powinno to słowo klucz. Okazało się, że dwa tygodnie w zachodnich Chinach nijak nas nie przygotowało na starcie z Chińskim miastem.

Tłumy, neony, korki, hałas. Sklepy, ulice handlowe, centra handlowe. Więcej centrów handlowych. Kupować, wydawać! W końcu komunizm sam się nie zbuduje. O tempie rozwoju miasta świadczy fakt, że na miejscu zostaliśmy o 3 linie metra więcej niż powinno być według całkiem nowych przewodników i map.

W Kunmingu nie ma za dużo atrakcji. Świątynia, dwie pogody, park. Dużo uliczek po których wyjątkowo dobrze się spaceruje. Więc mając półtora dnia między jednym pociągiem a drugim, dość standardowo planujemy wypad do podmiejskich atrakcji. Jest w czym wybierać: świątynia w lesie bambusowym, górskie jeziora albo formacje skalne. Jednak zamiast na dworzec autobusowy trafiamy na targ z herbatą. Dziesiątki (setki?) stoisk tylko z herbatami i produktami około-herbacianymi. Czarki, filiżanki, kubki, czajniczki, imbryki, sitka, zaparzacze, szczypczyki do herbaty... Co stoisko to więcej i misterniej zdobionych. A przede wszystkim: herbata. W worach, skrzynkach, szklanych witrynach. Prasowana w kostkach, zwinięta w kulki, w liściach o wszelkich kolorach i kształtach. Nasz chiński ogranicza się do umiejętności przywitania się, liczenia na palcach (tak, tutaj robi się to inaczej niż w reszcie świata) i nazwania dwóch rodzajów herbat, jednak szybko lądujemy przy stoliku zastawionym do procesu parzenia herbaty. Skomplikowaną rozmowę przy użyciu tłumacza w smartfonie przerywa co chwila konieczność przelania czegoś wrzątkiem, zamieszania, odcedzenia, zaparzenia jeszcze raz... Po pierwszym stoisku kolejne. I kolejne. Więcej herbaty! Na targu utknęliśmy na dwie godziny. Na podmiejskie atrakcje nie zdążyliśmy, za to zaczęliśmy się zastanawiać co u nas sprzedaje się pod nazwą herbaty, bo obok tutejszej to nawet nie stało.







sobota, 23 września 2017

Tęczowe Góry

I to bez Photoshopa. W zachodnich Chinach jest miejsce gdzie natura poszalała z kolorami. Tęczowe Góry Danxia od dawna były na liście naszych osobistych must-see. W zasadzie były główną przyczyną dla której obie strony zgodziły się na ten kierunek wyjazdu. 

Ponownie łapiemy pociąg (znowu "hard seat", ale tylko na 2 godziny), żeby kolejny dzień zacząć w Zhangye, które jest określane jako pierwsze miasto zachodnich, czyli już tych właściwych Chin. Z dworca, który (jak zwykle) położony jest stosunkowo daleko od miasta łapiemy autobus i dojeżdżamy do hostelu, który jest chyba zdegradowanym jednogwiazdkowym hotelem - dobre i to :)

Pełni złych przeczuć po atrakcjach Dunhuang dostajemy się hostelowym samochodem do Parku Narodowego Danxia i ... jest dobrze. Wsiadamy w jeden z kursujących po nim busów i jedziemy zwiedzać. Autobusy kursują między kolejnymi punktami, ale nikt nas tym razem nie popędza, kolejny busik łapiemy kiedy chcemy. Na punktach wyznaczone są trasy do przejścia i to umożliwiające długie spacery. Ale nie to jest najważniejsze. Bo Tęczowe Góry są naprawdę tęczowe. Może nie pełną paletą barw, ale odcienie żółci, czerwieni i pomarańczu są chyba wszystkie. Do tego biel, szarości, trochę zieleni w postaci roślinności. Ułożone równolegle grzbiety podzieliły się na poziome pasy w najróżniejszych kolorach. Po horyzont ciągną się kształty i kolory gór. Takie, jakie nie powinny występować w naturze. Prawie cztery godziny uciekają, gdyby nie zachodzące słońce  jeszcze bardziej wydobywające zresztą niesamowite barwy) moglibyśmy spędzić tu jeszcze więcej czasu. Dla lokalsów największą atrakcją okazała się możliwość zrobienia sobie zdjęcia z Europejczykiem. Po pierwszym odważnym który staje z nami do zdjęcia, ustawia się cała kolejka chętnych. 10 minut w błysku fleszy - to nasza chwila ;)

Po dobrym początku jedziemy dalej, do Mati Si - kompleksu wykutych w skale świątyń buddyjskich. Wysiadamy z samochodu 65 km od Zhangye na wysokości 2300 m. n.p.m. Przed nami wyrastają na kolejne 2000 m pokryte śniegiem szczyty. Kolorowe flagi, młynki modlitewne, śnieżnobiałe stupy - czy ktoś tu zaimportował Tybet? Same świątynie wykute w piaskowcu między V a XIV w. są mniej widowiskowe niż Groty Mogao koło Dunhuang. Ale tutaj możemy sami chodzić po wąskich tarasach przylegających do urwiska, zaglądać do jaskiń i wspinać się po wykutych w skale stopniach. Nikt nie popędza, nie zabrania podchodzić. Jest pięknie i klimatycznie. Po dwóch tygodniach trafiamy w końcu do właściwego miejsca.

Ostatni wieczór w Zhangye spędzamy na zakupach. Trzeba kupić lokalną herbatę i kilka tutejszych drobiazgów. Ale przede wszystkim musimy kupić wszystko co będzie 
potrzebne przez 47 godzin w pociągu. Przed nami długa droga do Kunming, stolicy prowincji Yunnan w południowych Chinach, którą w momencie publikowania posta właśnie zakończyliśmy :)






środa, 20 września 2017

Ptak śpiewa, jeleń ryczy, mosty latają

 Ten poetycki opis to dosłowne tłumaczenie fragmentu tablicy informacyjnej po angielsku w Jiayuguan, w zachodnich Chinach. Co autor miał na myśli - nie wiemy. Zwłaszcza, że opis dotyczył fortu stanowiącego bastion Wielkiego Muru. Takich przykładów jest co nie miara - Chińczycy mają (delikatnie rzecz biorąc) problemy z językiem angielskim, ale to temat na osobną i długą historię.

Bo choć jak zwykle omijamy główne must-see z krajów w których jesteśmy i bez większego żalu odpuszczamy sobie Zakazane Miasto i Terakotową Armię, to być w Chinach i nie zobaczyć Wielkiego Muru, to tak jakoś... nie wypada. Najpopularniejszy odcinek udostępniony do zwiedzania leży koło Pekinu, a tam się nijak nie wybieramy. Więc skoro Wielki Mur jest wielki, albo przynajmniej długi, to będąc 1600 km na zachód od Pekinu jedziemy na zachodni skraj Muru.

Na początek - Fort Jiayuguan, leżący 10 km od miasta o tej samej nazwie (a może raczej na odwrót...). Nie ma co się łudzić - sam fort odrestaurowano i wypełniono atrakcjami dla Chińczyków. Ale odbudowano go w sposób widowiskowy. Zresztą samo położenie fortu wystarcza, żeby warto było do niego pojechać. Wybudowany oryginalnie w 1372 r. strzegł przełęczy 1700 m. n.p.m. Przełęczy nie byle jakiej, bo oddzielającej odśnieżone szczyty gór Quilian Shan od Hei Shan, czyli Gór Czarnych (a to dość dosłowna nazwa). Przełęcz stanowiła zresztą bramę do tych właściwych Chin, więc było czego pilnować. Słowem - robi wrażenie, którego nie psują nawet kominy kombinatów ciągnące się po horyzont.

Ale fort fortem, nie po to przyjechaliśmy do zapomnianego przez świat chińskiego miasteczka (200 tys. mieszkańców, co to jest w skali Chin?). Pamiętając oglądane wcześniej zdjęcia zatłoczonego Muru przygotowujemy się na walkę na łokcie z tłumem Chińczyków i łapiemy transport 10 km za miasto. Mur - niech im będzie, mały nie jest. Ciągnie się grzbietem gór aż po horyzont. I jesteśmy na nim prawie sami. I gdzie te tłumy ze zdjęć?







poniedziałek, 18 września 2017

Kurczak po chińsku...

...to wbrew wszelkim pozorom nie nazwa dania, ale dosyć zwięzłe określenie turysty wtłoczonego lokalny model turystyki, którego chcąc nie chcąc staliśmy się częścią. 

Po pierwsze, w Chinach nie istnieje pojęcie indywidualnego zwiedzenia. Wszytko trzeba robić w grupie na zorganizowanej wycieczce. Po drugie, katalog rzeczy atrakcyjnych dla Chińczyków nie za bardzo pokrywa się z tym, do którego przywykł przeciętny europejski zjadacz chleba. Co pozytywne, chociaż wejścia do poszczególnych miejsc są dosyć kosztowne, nie ma przynajmniej popularnego w Azji rozróżnienia między ceną dla obcokrajowców i lokalnych - wszyscy płacą tu po tyle samo. Czyli jak to wygląda w praktyce? 

Trzy dni spędziliśmy w Dunhuang - oazie położonej na pustyni Gobi, niegdyś bardzo ważnym punkcie węzłowym na Jedwabnym Szlaku. Z tego też względu miasto i okolice maja sporo do zaoferowania - wykute w piaskowcu groty z posągami Buddów, ruiny fortów, ale również wydmy czy fantastyczne formy skalne położone pośrodku pustyni. Obecnie oaza jest dwustutysięcznym miastem, w którym każdy z dwustutysięcy Chińczyków zajmuje się obsługą ruchu turystycznego, na który  w 99.99% składają się inni Chińczycy. Możliwości obejrzenia poszczególnych atrakcji są więc skrojone pod chińskiego klienta, który ma konkretne wymagania (a może zostały one u niego wykreowane?). 

Weźmy świątynie wykute w skale znane jako Jaskinie Mogao. Najpierw trzeba dojechać autobusem (o dziwo, uparty turysta da radę miejskim) do ogromnego centrum turystycznego. Tam na początek ogląda się dwa filmy, a potem wsiada do autobusów podstawionych przez muzeum i jedzie się 15 kilometrów czteropasmową autostradą (sic!) pod skały. Dalej obowiązkowo zwiedzanie z przewodnikiem, po kilka minut na jaskinie, szybko foto-foto i kolejna grota. Na koniec sklep z pamiątkami, autobus i do domu (120 RMB). Byliśmy w anglojęzycznej grupie, więc nie mieliśmy wiele do czynienia z lokalsami. Do czasu...

Nie mogliśmy być tak blisko fantastycznych form skalnych parku Yadan i ich nie zobaczyć. Niestety, "blisko" w skali Chin oznacza 180 km od Dunhuang w samym środku pustyni. Jedyny dojazd z wycieczką. Chińską wycieczką. Po drodze kilka innych przystanków. Pierwszy - "antyczny" Dunhuang, czyli zbudowany parę lat temu skansen, w którym średniowieczne piece zrobione są z beczek po mazucie, a ceramika na straganach ze styropianu. Styropianowe jest też mięso wiszące u średniowiecznego rzeźnika. Na mury wejść się nie da, bo to przecież po schodach. Chińczycy są zachwyceni - można strzelać z Kałasznikowa, zrobić zdjęcie z napisem na kamieniu czy pooglądać samolot z czasów II wojny światowej (sic!) (40 RMB). My zachwyceni jesteśmy zdecydowanie mniej. Może umieją tutaj podrobić wszystko, ale skansenu im się nie udało. 

Kolejna atrakcja to ruiny fortu. Po zapłaceniu 60 RMB można pojechać z ogromnego centrum turystycznego całe... 700 metrów busikiem na platformę widokową, z której można zobaczyć ruiny. Nie można iść pieszo, bo to przecież zbyt daleko. Pytanie czy nie można było wybudować muzeum bliżej ruin? My wybieramy spacer po pustyni na najwyższe wzniesienie w okolicy, z którego mamy widok zarówno na fort, jak i na centrum turystyczne (0 RMB)

Wreszcie wspomniane formy skalne. Tu już nie ma wyjścia - trzeba odliczyć 120 RMB i wpakować się w autobus, który wozi turystów po parku narodowym. Na raz po kilka autobusów. Ścieżka piesza? Nie w Chinach. Tu nie masz wyboru - musisz być jak wszyscy. Zamiast spaceru czy rowerów, w ramach ochrony przyrody lepsze są autobusy i jeepy 4x4, którymi rozbijają się ci bardziej majętni. Jest kilka przystanków na trasie. Każdy po 5 minut, tak aby zdążyć zrobić zdjęcie (najlepiej w jak najgłupszej pozie) i jazda dalej. Cały czas ktoś coś krzyczy, słychać komunikaty z głośników. Nie można odejść nawet na 5 metrów od tłumu - wszak zabłądzić łatwo. Pracownicy mają z nami nie lada kłopot, bo po prostu nie umiemy zatrzymać się zaraz po wyjściu z autobusu i muszą nas co chwilę wywoływać z pomiędzy skał. 

Chiny są fantastyczne. Są tu zabytki przyrodnicze i kulturowe, których nie ma nigdzie indziej, a ich skala, rozmach i piękno porażają. Chińczycy są świetni i mimo ściany w postaci bariery językowej bardzo kontaktowi i serdeczni. Ale jest tu jedna rzecz która skutecznie niszczy radość zwiedzania i odkrywania - chińscy turyści.